Neil Young "Chrome Dreams": Najlepszy album, którego nie było [RECENZJA]
Paweł Waliński
Polska kinematografia pełna jest "półkowników", a więc takich pozycji, które z powodu PRL-owskiej cenzury musiały przeleżeć na półkach aż do czasu po 1989 roku. "Chrome Dreams" Younga przeleżało na półce 46 lat z powodu znacznie bardziej błahego.
Na początek ustalmy jedno. Materiał z "Chrome Dreams" wszystkim fanom Neila Younga jest doskonale znany, jest to bowiem jego najczęściej bootleggowana, a więc piratowana płyta. Tym razem jednak mamy do czynienia nie z kolejną nielegalną czy nie do końca legalną kopią, ale pierwszym oficjalnym wydaniem tego materiału.
Mająca ukazać się w 1977 roku "Chrome Dreams" zbierała wśród znajomych Younga, którym pokazywał płytę zaraz po nagraniu, opinię albumu chimerycznego, dziwacznego, niekoniecznie dostosowanego do ówczesnych zasad rządzących rynkiem muzycznym. I znajomi go przekonali. Neil Young "Chromowych snów" nie wydał. Część kompozycji trafiło na płytę "American Stars 'N Bars", część na "Rust Never Sleeps" i "Hawks & Doves", a wreszcie kolejna część, dwanaście lat później, na "Freedom". Jednak jak to zwykle bywa w podobnych sytuacjach, surówka wydostała się na szeroki świat i w lepszych czy gorszych wersjach krążyła po owym. A sam Young wydał nawet album "Chrome Dreams II" (2007 r.) dając tym samym jakby znak pewnej akceptacji i pogodzenia się z tym, że jest jak jest. Ale do czasu. W czerwcu tego roku ogłosił, że "Chrome Dreams" ukaże się jednak jako pełnoprawne wydawnictwo, a zarazem 44. płyta kanadyjskiego artysty.
"Chrome Dreams" po latach w końcu wydane. Genialny album Neila Younga
I doskonale, że podjął taką decyzję, bo dzięki niej "Chrome Dreams" niemal od razu w jego dyskografii wychodzi z cienia albumów oficjalnych, a należy się mu to jak psu micha, jest to bowiem - i nie ma co bawić się w sądy ostrożne, niepewne, fafluńskie - najlepsza płyta Neila Younga w całej dekadzie lat siedemdziesiątych i całkiem poważny kandydat do bycia najlepszym nagraniem, w jakie maczał swoje palce. Amen. Każdy numer na "Chrome Dreams" to wielka kompozycja, każdy dokłada do pieca znakomitym lub wybitnym tekstem.
50 minut obcowania z tym materiałem, to właściwie niemal godzinna modlitwa u pomnika jednego z najwybitniejszych twórców muzycznych XX i XXI wieku. Wszystko to ukryte pod niepozorną okładką ze szkicem przypisywanym najpierw Davidowi Briggsowi, producentowi albumów Younga, a w obecnym wydaniu Ronniemu Woodowi. Temu Ronniemu Woodowi.
Nie ma większego sensu pochylać się nad kolejnymi utworami, wszak - jak wyżej - znane są od 46 lat. Jeśli cokolwiek powiedzieć wypada, to pewnie wspomnieć o ironii. A ta czai się w fakcie, że - ze względu na opinie o chimeryczności, opinie same w sobie chimeryczne - aż tyle na pełnoprawne wydanie musiała czekać muzyka, którą z powodzeniem możemy określić jako dla Younga absolutnie kanoniczna. Ale poniekąd może to i dobrze. Jest szansa, że dzięki tak opóźnionemu wydaniu, kolejne pokolenie miłośników wielkich amerykańskich opowieści załapie się na dziadka Neila talent do owych opowiadania. Płyta kompletna. Płyta genialna. W swoim gatunku, folk rocku, praktycznie ideał.
Neil Young "Chrome Dreams", Warner
10/10