Nas "King's Disease": Monarchia oświecona [RECENZJA]
Daniel Wardziński
Spór o tytuł "króla Nowego Jorku" rozpalał emocje fanów latami. Na nowym albumie Nas prezentuje inną wizję królestwa i dowodzi, że w jego długowieczności jest coś niezwykłego.
W jednej z pierwszych linijek na płycie Nas mówi "starzeje się z wdzięcznością" i jest to dobry punkt wyjścia do rozmowy o "King's Disease". Patrząc na niego i słuchając jego muzyki nie chce się wierzyć, że ma 46 lat. Na swoim trzynastym solowym albumie, autor największego klasyka w dziejach hip hopu nie traci nic ze swojej wyrazistości, iskry, która zapewniała nienaganną ostrość jego linijkom od debiutu w 1994 roku.
Wsłuchując się w kontekst płyty usłyszymy, że Nas nie chce być królem, który patrzy z góry i czeka by oddawać mu pokłony. Królami nazywa wszystkich, którzy swoją pracą zyskali władzę nad własnym życiem. Sam otarł się o bankructwo, żeby po latach stać się inwestorem w spółkach, które Amazon odkupuje za miliony dolarów. Tytułową "przypadłość" opisuje mądrze korzystając z własnego doświadczenia, a jego mentorstwo jest nienachalne i wiarygodne.
Unikatowy styl, głos i teksty budzą zasłużony szacunek, niosą w sobie odczuwalny majestat wielkości, która nie zakochała się nadmiernie w samej sobie. To właśnie przed tym przestrzega koncept materiału - kiedy pokonasz przeciwności i zwyciężysz konkurencję, twoim największym zagrożeniem stajesz się ty sam. Nie ma w tym nic zaskakującego, ale wnioski wyprowadzone przez gospodarza stronią od banału i nadęcia. Po latach tworzenia na swoich albumach karkołomnych muzycznych układanek, wielokrotnie zresztą walcowanych przez krytyków, tym razem znów postawił na pracę z jednym producentem.
Po Kanye Weście na nieco nieuporządkowanym "Nasirze" przyszedł czas na Hit-Boya odpowiedzialnego za całość "King's Disease". Producent mający na koncie pracę dla gwiazd od Rihanny i Beyonce, przez Eminema, aż po Travisa Scotta nie został jednak pozostawiony sam sobie. Na całej płycie czuć, że jej brzmienie jest wynikiem porozumienia dwójki artystów szukających wspólnej platformy. I choć rzeczywiście udało się ją wypracować to warstwa muzyczna albumu, choć niewątpliwie udana, budzi pewne wątpliwości.
Dużo tu unowocześnionego brzmienia pianina i przefiltrowanego przez współczesny mainstream zamiłowania do starych płyt z kolekcji państwa Jones. Nie ma w tym nudziarstwa, bo Hit-Boy łączy je z ciekawymi i nieoczywistymi rozwiązaniami rytmicznymi, świeżym basem, a nawet ze współczesnym minimalizmem nieco w stylu kendrickowego "Humble" (hitowe "Spicy"), ale nie zawsze udaje się zachować wyrazistość.
Chwile w których głębia mocniejszego basu przypomina nam rdzennie hiphopowe momenty kariery gospodarza ("Blue Benz", "27 Summers", "Full Circle" z pełnym składem The Firm) stają się momentami na które podświadomie się wyczekuje. Z kolei te bardziej stonowane i "gładkie" brzmieniowo produkcje jak "The War Is Won" czy "The Definition" sprawiają wrażenie trochę rozwodnionych.
Mimo nierówności trzeba jednak przyznać, że Hit-Boy, wbrew swojej ksywce, zaprezentował się jako pełnoprawny "pan producent", a nie "chłopiec" nastawiony na szybki, pewny strzał w listy przebojów. Dowodem może być fakt, że wielu z krytyków singla "Ultra Black" cofnęło swoje zarzuty słysząc go w pełnym układzie płyty. Krążek nie został zdominowany przez nostalgię, ani nie stał się skazaną na porażkę pogonią za trendem.
Na płycie słychać, że flow Nasa jest rzeczywiście królewskie, ale część zasługi w tej kwestii przypisać należy producentowi, który stworzył mu bardzo dobre środowisko zamiast podstawiać mu nogę i wystawiać na próbę, tak jakby po 27 latach coś jeszcze było do udowodnienia. Może chwilami chciałoby się, żeby płyta poszła trochę bardziej w stronę ostrości "Untitled" albo szorstkiego klimatu pierwszych "Lost Tapes", a trochę mniej czerpała brzmieniowo ze smaku "Cherry Wine" i grzeczniejszej części "Life Is Good" czy "Distant Relatives", ale... To po prostu nie ten czas. Ta płyta nie jest wymodelowanym produktem oczekiwań tylko zapisem chwili i dlatego choć nie jest idealna, niewątpliwie budzi szacunek.
Baczni obserwatorzy z łatwością wskażą punkty w dyskografii Nasa w których jego ego bierze górę, a skutki bywają opłakane. Na "King's Disease" sprawia wrażenie pogodzonego ze sobą, świadomego i wdzięcznego. Nie musi uciekać się do ponownego rozgrzebywania narkotykowych historii z blokowiska Queensbridge Projects, żeby utrzymać napięcie i uwagę słuchacza. Kiedy już sięga do nich, przywołuje tylko pojedyncze obrazy oraz sytuacje i te "fotograficzne" wrzutki działają jak mało co.
Jest przejmujący i bardzo poważny, gdy jednoznacznie zabiera głos w sprawie przemocy domowej, albo kiedy rapuje "only thing worse than being alone is wishing you were". Wydaje się, że każdy z gości poczynając od Charliego Wilsona, przez Big Seana (kapitalna zwrotka!) aż po Lil Durka i Fivio Foreign odczuwa autorytet Nasira Jonesa i żaden z nich nie sprawia, że płyta zaczyna się klimatycznie rozjeżdżać. Nawet przez sekundę nie da się zapomnieć kto tutaj jest gospodarzem i to nie ze względu na nerwowe poszukiwanie przez niego świateł fleszy. Być może bardziej niż kiedykolwiek z Nasa emanuje charyzma. Jest w pełni świadom swojej pozycji i jej znaczenia, ale gotów jest służyć innym. Jest dobrym królem.
Nas "King's Disease", Mass Appeal / Def Jam
8/10