Reklama

Nas "King's Disease III": Wielka płyta i małe "ale" [RECENZJA]

Praktycznie bezbłędny album, którego nie sposób nie szanować i który dłuży się strasznie? Zapytajcie Nasa i Hit-Boya. "King's Disease III" jest nużąco akuratne i perfekcjonistyczne, to rap podręcznikowy. Jak bardzo lubicie czytać podręczniki?

Praktycznie bezbłędny album, którego nie sposób nie szanować i który dłuży się strasznie? Zapytajcie Nasa i Hit-Boya. "King's Disease III" jest nużąco akuratne i perfekcjonistyczne, to rap podręcznikowy. Jak bardzo lubicie czytać podręczniki?
Okładka albumu "King's Disease III" /materiały prasowe

Były czasy, w których Nas miał taką selekcję bitów, że najlepiej słuchałoby się go bez nich. Chociaż nawet i nie to, bo same wersy sugerowały, że gość trzyma na etacie jakiegoś ezoteryka, który podszeptuje mu te wszystkie wzniosłe mądrości. I jeszcze jakiegoś średnio rozgarniętego ziomeczka z dzielnicy od spiskowych teorii. Poważny kandydat do tytułu rapowego króla Nowego Jorku -  i to właściwie od debiutanckiego "Illmatic"! - marnował talent, chwalił się ogrodami, których nikt mu nie wypielił, nie przystrzygł i nie podlał.

Reklama

Na szczęście to nieaktualne. Nasir Jones ocknął się już w Wyoming, przy Kanye Weście, a teraz właśnie zamknął trylogię "King’s Disease", po której sceptycy zgodnie zamilkli. Co tu gadać, znalazł idealnie balansującego go producenta. Dowiódł, że równie dobrze czuje się, kiedy ma u boku Eminema z EPMD, jak i wtedy, gdy towarzyszy mu Fivio Foreign i A$AP Ferg. A teraz puścił siedemnaście kawałków bez gości, bez roszad w kwestii bitów, bez jednej wpadki. Szampan, defilada i pomnik przed muzeum hip-hopu? No tak, ale...

Trzecie "KD" jest dobre, nawet bardzo. Produkowane tak, jakbyśmy przechadzali się ciepłym popołudniem po Harlemie (tak, wiem, że Nas jest z Queens) doby jego renesansu. Nostalgiczne nie w stu, ale dwustu procentach, z tym, że nic tu nie zionie kostnicą. Gospodarz jest zwarty, przygotowany, niezamulony, bez słabszego momentu. Otwierające "Ghetto reporter" można cytować wers za wersem, więcej tam złota niż podczas gorączki na dzikim zachodzie. "Thun" z tymi smyczkami jak z Mobb Deep, wcinającym się "Queens in the house!" i linijkami o tym, że kiedy Jones przypomina sobie kawałek Jaya-Z wymierzony w siebie, to chce mu posłać esemesa, że konflikt wcale się nie skończył, to uczta. Zmiana flow, gdy podkład w "Reminisce" staje się drillowy, to doskonałość. "Beef" powinien być drukowany z automatu w każdym podręczniku do rapowania.

Hit-Boy ma klasę, doświadczenie i pełne zrozumienie rapera, z którym pracuje. Trochę przesadziłem z tymi podkładami na złotą godzinę, bo jest na przykład takie "Michael & Quincy", nie dość, że świetne rapowo, z doskonale pociągniętym porównaniem, to muzycznie utrzymane gdzieś między panem RZA (nie będę odmieniać tej ksywki) i Havociem, do tego ma jeszcze znakomite przejścia, fantastyczny aranż. Jest "Recession Proof", groove zamknięty w kilku brudnych dźwiękach, jak gdzieś przeczytałem - rzecz jak kiedyś, za to kompozycyjnie zupełnie współczesna. Kalifornijskie lo fi w "Once a Man, Twice a Child". Tłustość bębnów w "I'm on Fire". No tylko chwalić. OK, może trochę typowego dla obecnego rapu efekciarstwa z "Til My Last Breath" przydałoby się wcześniej niż na koniec, może coś by się mogło częściej gryźć jak w "WTF SMH", ale to szukanie dziur w całym, wiem o tym.

Nikt nie akcentuje, nie płynie i nie kładzie kawska na ławę jak Nasir, nie łączy ognia ze swobodą tak wirtuozersko. Mało w głównym nurcie ma kulturę, obycie i smak Hit-Boy'a, ale płyta się dłuży, płyta nie rozpala, nieludzki perfekcjonizm męczy tak, jak męczył kiedyś przy Rakimie. "Superhero material, rap star status"? Na pewno. "I ain't got no jewelry on 'causе I'm made of ice" - szefie, bez wątpienia jesteś w tym igloo najsprytniejszym eskimosem (tak, wiem, że nie używamy już tegoo słowa). No tak, ale...

"Ludzie wiedzą, że nie wydaję za często, więc ciesz się tym, jak maturą swojej córy, jak ślubami swoich dzieci" - zachęca Nas. Próbuję mistrzu, niemniej bywało łatwiej. Może te wszystkie krótkie, błyskawicznie wpadające w ucho słodkie śpiewanki ze zmarginalizowanym tekstem oduczyły rapu tak, jak portale streamingowe oduczają kina wymagającego skupienia i nie zapewniającego od ręki rozrywki? Tego nie wiem. Dam znać, jak będę pewny, teraz jestem pewien tego, że Pushy T, Freddiego Gibbsa czy Black Thoughta słuchałem w 2022 dużo częściej i pisało się o nich dużo, dużo przyjemniej. Wysoka ocena końcowa wynika z potrzeby obiektywizowania za wszelką cenę i ze strachu przed wyrzutami sumienia. Jestem za nią zły na siebie, niemniej pamiętam, jak niemal modliłem się o to, żeby ten gość nagrał taką płytę. Cóż, jest.

Nas "King's Disease III", wyd. Universal 

8/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Nas | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy