Reklama

Miltch i słuchaj!

Mitch & Mitch With Their Incredible Combo "XXII Century Sound Pioneers", Lado ABC

Życzę moim potomkom, a raczej potomkom potomków moich potomków, by tytuł tej płyty okazał się proroczy. By brzmienie XXII wieku naprawdę było takie żywe, soczyste i pełne. Roziskrzone humorem i swobodą właściwym nie tyle tym artystom, co wiele potrafią, ale tym, co grają choć nie muszą. Grają, bo kochają grać.

Oczywiście, nie znaczy to bynajmniej, że Mitch & Mitch nie potrafią. Projekt ów, choć dowodzony przez dwóch starych wyjadaczy (i przy okazji, eks-Starych Singersów), rozrósł się już właściwie do rozmiarów big bandu, złożonego z pierwszego garnituru (nomen omen - ich eleganckiego, ale zarazem swobodnego image'u nie sposób nie kojarzyć z Blues Brothers) polskich sidemanów. Nie tylko sidemanów zresztą, bo w Mitch & Mitch za drugi plan nie wstydzą się robić nawet ci, co przyzwyczajeni są do grania pierwszych skrzypiec.

Reklama

Skrzypce usłyszycie tu jednak w zaledwie jednej piosence, jako przyprawę. Podstawą brzmienia Mitch & Mitch są bowiem instrumenty perkusyjne - od solidnej, rockowej sekcji, po wymyślne przeszkadzajki - oraz dęciaki. Nietrudno skojarzyć te brzmienia z muzyką rozrywkową, królującą na eleganckich potańcówkach za Oceanem jeszcze przed eksplozją rock'n'rolla, z twórczością Burta Bacharacha czy nawet Irvinga Berlina. Warto też zwrócić uwagę na piosenkę "Japanese Farewell Song", z repertuaru niejakiego Martina Denny'ego. Człek ów wymyślił i spopularyzował własną odmianę lounge music, zwaną od tytułu serii wydawanych przez niego składanek exoticą - był to pop stylizowany na muzykę hawajską lub japońską, ale na tyle jankeski z ducha, by mogli go przełknąć przeciętni zjadacze przebojów w Stanach Zjednoczonych. Krótko mówiąc, Denny nie nagrywał egzotycznych utworów, ale amerykańskie o nich wyobrażenie . Czyż nie podobną ścieżką kroczą od początku swojej działalności Mitch & Mitch?

Nie znaczy to bynajmniej, że brzmienie przyszłości wg Mitchów to kalka amerykańskiej muzyki rozrywkowej z lat 50. ubiegłego stulecia. Tradycja potraktowana została tu bowiem z właściwym tej formacji humorem. Nie jest to jawny pastisz, nie ma grubych muzycznych dowcipasów, znanych z wcześniejszych albumów formacji, ale dyskretne smaczki. Choćby wejście przesterowanych, ciężkich gitar w "Two Fingers Up And Walk", które każe mi myśleć ciepło o metalowej przeszłości niektórych Mitchów i zgadywać o które dwa palce chodzi w tytule. Albo pełna bardzo współczesnej, postjazzowej dynamiki zabawa aranżem w "Volcano".

Drugim tropem jest piosenka "Il Colore Degli Angeli", z repertuaru Berto Pisano, włoskiego kompozytora muzyki filmowej. Płodnego, ale mało znanego. Mniej utalentowanego, niż Ennio Morricone, więc zasłużenie egzystującego w jego cieniu, ale też na pewno mniej w swych dziełach nadętego, niż jego utytułowany kolega po fachu. Nie tylko w tym utworze słychać fascynację Mitch & Mitch muzyką filmową, w dodatku raczej tą, która towarzyszy obrazom klasy B i C, niż hollywoodzkim hitom. Niechże ktoś puści "XXII Century Sound Pioneers" Quentinowi Tarantino! Jestem przekonany, że propozycja Mitch & Mitch wpasowałaby się idealnie w klimat "Pulp Fiction" czy "Kill Billa".

Lada dzień walentynki. Nie dajcie się pożreć marketingowym pułapkom, uciekajcie od ozdobionych wściekle czerwonymi sercami składanek z cukierkowym popem. Najnowsza płyta Mitch & Mitch to doskonały soundtrack zarówno do parkietowych popisów na pierwszej randce, jak i igraszek ściśle związanych z bardziej zaawansowanym etapem znajomości. Nie da się Mitchów nie kochać.

8/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Mitch & Mitch
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama