Miłość poszła się... zmierzchać

Łukasz Dunaj

Dommin "Love Is Gone", Roadrunner

Okładka płyty "Love Is Gone" Dommin
Okładka płyty "Love Is Gone" Dommin 

Mamy wreszcie nową gwiazdę gotyckiego rocka. "Love Is Gone" to propozycja idealna dla wszystkich nastoletnich wampirzyc, kochających się w gwieździe "Zmierzchu" Robercie Pattinsonie i narzekających na swych za mało wrażliwych chłopaków.

Decydując się na zbliżenie z Dommin, dziewczęta mają szansę na rekompensatę emocjonalnych niedostatków z nawiązką - płyta jest momentami słodka niczym dokonania Evanescence, ale ocieka także wampirycznym testosteronem, za sprawą wokalisty Kristoffera Dommina. Dawno się tak dobrze nie bawiłem słuchając płyty debiutantów. Co więcej, bawiłem się tak dobrze nie raz, czy dwa, ale co najmniej naście. W momencie, kiedy zaczęło to zakrawać na budzącą zakłopotanie perwersję, przestałem. I jedno wiem na pewno - tak bezczelnie przebojowej, brawurowo kiczowatej i celowo przesłodzonej płyty nie wkładacie do odtwarzaczy zbyt często.

A miało być tak pięknie - "następcy Type O Negative", "nowa inkarnacja Glenna Danziga"... Owszem, inspiracje są widoczne, słyszalne, momentami nawet nachalne. Już sam widok odzianych w czerń muzykantów, z charakterystycznym makijażem i opadającymi na czoło czubami budzi oczywiste konotacje z legendarnymi horror-punkowcami z The Misfits. To jednak tylko dobrze sprzedający się wizerunek, bo muzycznie Dommin bliżej do romantycznego gotyku z okolic "Paris Kills" The 69 Eyes czy nawet wspomnianego powyżej zespołu Amy Lee. Co boli tym bardziej, że są tu intrygujące momenty. Naprawdę są. Gdyby na "Love Is Gone" było więcej utworów pokroju "Dark Holiday", byłbym wpiekłowzięty. Świetny quasi-wodewilowy charakter, rytmika rockabilly i naśladujący Elvisa lub może Glenna "Złego Elvisa" Danziga wokalista. Niestety Dommin zbyt rzadko wchodzi na takie obroty.

Nie brakuje za to udramatyzowanych do utraty tchu kompozycji w rodzaju "Closure", "I Still Lost" czy tytułowego "Love is Gone". Póki jednak ten gotycki lukier TAK brzmi (doskonała produkcja jest zasługą Logana Madera) i jest zaśpiewany na TAKIM poziomie, nawet wstrząsające, godne Wertera rozterki - "Do you love me? I'm still guessing..." - nie są mnie w stanie zniechęcić od bicia braw.

Ością w gardle stają mi jednak ewidentne nawiązania do new romantic i w ogóle zbytnie zbliżenie do popu części materiału. Nie dostaję bynajmniej alergicznej wysypki na samo wspomnienie pomady Simona Le Bona, ale "Making The Most" brzmi jak Duran Duran depczący na siłę po efektach gitarowych Bossa. Z kolei taki "New", czy skądinąd zaraźliwie przebojowe "Tonight" brzmią w zwrotkach, jakby śpiewał je Marc Almond. Na swoją kolej czekają jeszcze nieco depeszowe we wstępie "Honestly" czy "Remember" z fortepianem w roli głównej, smykami z klawisza i nieznośnie patetycznymi wokalizami á la Michael Bolton minus dwie oktawy.

"Love Is Gone" wywołało u mnie ambiwalencję w stanie czystym. Jeśli lubicie słuchać muzyki z rumieńcem wstydu na twarzy, nie mogliście trafić lepiej.

6/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas