Michele Morrone "Dark Room": Karzeł z pasztetu [RECENZJA]

Paweł Waliński

Na słynnych ucztach u podlaskiego magnata, Jana Klemensa Branickiego panował niesłychany przepych. Piwo pito z basenu, a słodycze jedzono z pływajacych w nim miniaturowych statków. W kulminacyjnym momencie natomiast na salę wjeżdzał wielki pasztet, z którego ku uciesze zebranych niespodziewanie wyskakiwał karzeł.

Michele Morrone na okładce płyty "Dark Room"
Michele Morrone na okładce płyty "Dark Room" 

Czasy mamy jakie mamy, więc dziwić się patologicznej wręcz chęć monetyzacji wszystkiego i wszędzie mogą co najwyżej dzieci. I to też raczej te młodsze. Trwa właśnie ogólnonarodowa biegunka promocyjna związana z filmem "365 dni". Być może film to znakomity, przy którym  - nie widziałem, nie oceniam - bledną wszystkie Bergmany, Coppole i Kubriki naszych czasów. I być może przystojny włoski model przepoczwarzający się od kilku lat w aktora, rolą w nim zawstydza Oldmany i Day-Lewisy tego łez padołu. Ale nagromadzenie w sieci i okolicach materiałów tak o filmie, jak i Morronem dawno już przekroczyło wcale nie taką cienką granicę patologii. Ale nadal - monetyzacja, takie czasy, trzeba zrozumieć.

Tym niemniej "Dark Room", nawet w kontekście agresywnej promocji, to już jazda po bandzie, rzecz skrajnie niegustowna, merytorycznie żadna i efekciarska, jak rzeczony karzeł, wyskakujący w trakcie uczty z pasztetu. Z tą różnicą, że ów karzeł wymagający nie byle jakiej techniki proces pieczenia musiał przeżyć, a więc niemało ryzykował. Morrone nie ryzykował nic.

Stąd oczywiste wybory: muzyka producencka (czytaj nie-własna) i stylistyka r'n'b (przynajmniej w większości). Wzięto więc na pokład ekipę muzyków, która gra w przyzwoitej rzemieślniczej klasie, napisano materiał idealnie przezroczysty, na dobrą sprawę nie wyściubiając nosa poza patenty, które można było zerżnąć od Drake'a, Ushera czy innego D'Angelo i kazano włoskiemu aktorowi robić to, co nie do końca umie, to jest śpiewać.

I tak to w numerach, które mają brzmieć jak dzieła pogrobowców Barry'ego White'a Morrone sapie uparcie jak - nie przymierzając - mój pies, kiedy przychodzi czas rozejrzeć się po okolicy. W skądinąd zręcznym preriowo-kaktusowo-rockowym "Rain in the Heart" zamęcza wokalistyką na poziomie kapeli z kanciapy, w dodatku posiłkując się yarlingiem, czyli straszną techniką wokalną polegającą na wysunięciu żuchwy, którą w latach 90. rzesze wokalistów, na czele z wczesnym Scottem Weilandem czy Scottem Stappem próbowały imitować styl Eddiego Veddera.

Maraton zrzynek zamyka "Next", brzmiący jak nekrofilia na truchle nieodżałowanego Leonarda Cohena. "Next" zresztą kończy się kaszlem. I ciężko się dziwić, bo przez całą rozciągłość płyty Morrone ewidentnie nadużywa swojego nie za wielkiego głosu do tego stopnia, że człowiek myśli sobie: "Niby młody, dobrze odżywiony facet, a jak idzie w górki, to zdaje się, że zaraz trafi na oddział gruźliczy, targnięty atakiem suchot".

Że "Dark Room" jest skokiem na kasę, rzecz oczywista. Zręcznie sprokurowanym, dobrze wyprodukowanym, kompletnie nieinteresującym i zabawnie wręcz dobitym śpiewem samego artysty. Ale co tam, wysiłku nagrywka nie wymagała, ludożerka ileś tam sztuk kupi, hajs się będzie zgadzał. A przecież tylko i wyłącznie o to chodzi. I tak sobie myślę, że może i ja powinienem wziąć się za śpiewanie? Też jestem przystojny i też śpiewać nie umiem.

Michele Morrone "Dark Room", Agora

3/10


Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas