Reklama

Maria Sadowska "Początek nocy": Jeśli to dopiero początek, to boję się co dalej [RECENZJA]

Maria Sadowska po flircie z branżą filmową wraca ("budzi się") do sceny muzycznej. I po raz n-ty dowodzi, że budzi się zupełnie niepotrzebnie.

Maria Sadowska po flircie z branżą filmową wraca ("budzi się") do sceny muzycznej. I po raz n-ty dowodzi, że budzi się zupełnie niepotrzebnie.
Maria Sadowska na okładce płyty "Początek nocy" /

Artystka w pierwszym utworze deklaruje, że "nie może obudzić się". Tymczasem wbrew własnym słowom, budzi się. I nawet jeśli dzieje się to w entourage'u funkującego electro z okolic french touchu sprzed 10 lat, to warto docenić taką próbę otarcia się o współczesność. Identycznie w utworze tytułowym. Wstrzelenie się w brzmienia sprzed dekady wyjątkowo udane.

Swoją drogą, nasze rodzime gwiazdy średniego pokolenia (z wyłączeniem może Reni Jusis z okresu "Trans Misji") są ewidentnymi mistrzami spóźnionego recyklingu. Trochę metodą Bowiego. Z tym, że on patenty od młodszych kradł na bieżąco, a nasi tytani zanim to zrobią, krygują się przez dziesięć lat. W czym chętnie wtórują im wspierające i promujące takich wykonawców trzy główne stacje telewizyjne, tak samo jak oni zasypane gruzem czasu, pozujące na nowoczesne, a grupę docelową znajdującą w beneficjentach ZUS-u.

Reklama

Bliżej współczesności, choć - niestety - bardzo złych wzorców r'n'b rozbitego o tanią latyno-sczyznę czy wręcz cumbias stoi "Stracić nadzieję", które zapewne z uwagi na refren zostanie zapamiętane jako "Piosenka o jajach oooo!". Zaprawdę J.Lo by się takiego numeru nie powstydziła. Prawdziwi artyści natomiast pewnie skazaliby tego potworka na dożywotnią bytność w szufladzie.

Już lepiej, bo z mniejszymi pretensjami do czegokolwiek wyszło junglowe "Tysiące rzeczy". Bo i tekst mniej zadęty, i skoro jesteśmy w najntisach, to przynajmniej nie widać grzebania przy PESEL-u. Choć znów, lepiej przecież wziąć na tapet jakiegoś klasyka z epoki. I wcale nie musi to być nie wiadomo jaki Aphex Twin, wystarczy średnia półeczka. Albo co późniejsze wyziewy sceny happy hardcore.

I tu nagle bum! W notce prasowej czytamy: "Tym albumem Maria zaspokoi więc głód zarówno fanów jej jazzowych dokonań ("Tribute To Komeda", "Jazz na ulicach"), publiczności obecnej z nią od ponad 20 lat na klubowych parkietach, jak i fanów jej popowych dokonań z płyty "Spis treści". Do tego muzycznego eksperymentu długo szukała odpowiedniego producenta. Zdecydowała się na połączenie dwóch muzycznych światów powierzając produkcję albumu Jarosławowi Baranowi (współpracującemu wcześniej m.in. z Edytą Górniak, Renatą Przemyk czy Cleo). Wspólnie zadbali o nowoczesne i spójne brzmienie płyty." (sic!).

Spójne brzmienie? Czyżby? PR-owcy z wytwórni, zastanawiajcie się czasem co za kocopoły pakujecie do tych press kitów. Cztery numery z nieświeżym elektro i nagle zupełnie nielogiczna ("Zanim") przemiana w równie przekraczający datę ważności jazzujący pop prosto z programowanej komputerowo playlisty jednej z nierozpoznawalnych od siebie mainstreamowych stacji radiowych? To jest to wasze "spójne brzmienie"?

Co mamy dalej? Duet z Kayah, "Kocham cię", będący jakąś genetycznie obciążoną hybrydą nieudanego numeru Sarsy i udanego (taki heheszek) numeru Golec uOrkiestra. Dalej gigantomańska aranżacyjnie "Niezgoda", która znów brzmi jak z radiowego/labelowego rozdzielnika. A na koniec "Marakeczi" z gościnnym udziałem znanego foliarza i płaskoziemca, Leszka Możdżera, który jest tu kwiatkiem do kożucha z folii chroniącej przed wirusami wyskakującymi spod masztów 5G.

Nie bardzo rozumiem do kogo jest ta płyta adresowana. Wydaje się, że najwyżej do ego samej artystki, której jako byłej jurorce programu wokalnego i absolwentce muzycznej uczelni pewnie wypada co jakiś czas jakąś płytę wydać. Technicznie oczywiście bez zarzutu, ale mentalnie i cywilizacyjnie kompletnie odklejoną od rzeczywistości. A jednocześnie niespatynowaną dostatecznie, żeby można podlansować ją na coś retro.

Same piosenki też nie są na tyle przekonujące, żeby móc ścigać się z młodszymi stażem koleżankami. Może któraś telewizja przytuli na koncert sylwestrowy? A, nie, wróć, mamy pandemię i koncertów sylwestrowych nie będzie. Hasztag "icoteras?". Wróżę, że te "jazzujące" numery pojawią się w tym, czy innym, równie nieświeżym jak one, obyczajowym serialu telewizyjnym.

On, albo ona, będzie tęsknie patrzeć przez okno wynajętego na potrzeby planu, wyraźnie niezamieszkanego apartamentu w sercu Warszawy, wzrokiem przyzywając jego albo ją odjeżdżającego wypożyczonym na potrzeby planu SUV-em, w kierunku wynajętej na potrzeby planu i umowy reklamowej ponoć "super-modnego", lecz - mimo to - chcącego się agresywnie zareklamować lokalu przy ul. Mazowieckiej, gdzie nastąpi product placement napoju alkoholowego i zdawkowa rozmowa z kelnerem/barmanem mająca podkreślić jak to bardzo bohaterce lub bohaterowi właśnie złamało się życie. Albo pękło serce. Albo mam horom curke.

"Początek nocy" to muzyczny ekwiwalent takiej właśnie rzemieślniczej masówki. Co przy nadpodaży w ostatnich latach dobrej polskiej muzyki popowej i elektronicznej oznacza mniej więcej tyle, że może nie "trzymajcie się z daleka", ale "za te same pieniądze kupicie lepsze". Strach tylko tej groźby, że to początek w tytule płyty.

Maria Sadowska "Początek nocy", Agora

3/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Maria Sadowska | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy