Malik Montana "Import/Export" [RECENZJA]
Jedna z najszybszych i (dla wielu) najbardziej niezrozumiałych karier w polskim rapie. Pod tym drugim względem trochę szkoda, bo Malik Montana, będąc świadomym swoich wad w kwestii rapu, próbuje zmieniać ten obraz na nowej, pełnej kolorów i egzotyki płycie.
Trzeba przyznać, że pojawienie się rapera w polskim środowisku było totalnym powiewem świeżości, czymś kompletnie nowym i wcześniej u nas niespotykanym. To, czy nagrania z Diho (o panie, daj o tym jak najszybciej zapomnieć) lub naprawdę niezła "Tijara" komuś się podobały, czy nie, to już zupełnie inna sprawa. Nie byliście fanami poprzednich produkcji? Odpuśćcie "Import/Export", bo to nie ma sensu i będzie to stratą czasu. Wolicie niemiecki rap (i to ten spod szyldu afrotrapów RAF-a Camorry) od zjadającej własny ogon Ameryki? To jesteście blisko domu, ale jeszcze do niego nie weszliście.
Jak nawijasz, tak żyjesz. Nie tylko na Ursynowie, o czym rapował kilka tygodni temu u Taco Hemingwaya Pezet, ale i zapewne na Wrzecionie. "Import/Export" to najlepszy sposób, żeby dowiedzieć się, co Malik Montana nosi i pije, czym jeździ, z jakimi kobietami się spotyka ("Przeglądam w kiosku nowe wydanie Playboya / A na okładce ta co była tu przedwczoraj" wyjęte z "Lizzy" - nie sposób się przy tym nie uśmiechnąć) i ile (i jak) zarabia. Oczywiście pod warunkiem, że kogoś to interesuje i rozmyśla o wyższości Nike'a nad Balenciagą, co częściowo tłumaczy "VvsNike".
Szukacie czegoś bardziej ambitnego? To trzeba szybko przełączyć album w swoim serwisie streamingowym. Tu nie ma popisów i niezapomnianych wersów, chociaż gospodarz potrafi rzucić ciekawe wersy w "Łyżce", próbuje bawić się słowem w "750" ("Łańcuch za czterdzieści koła / Ona wpatrzona to reakcja łańcuchowa"), a z pomocą gości tworzy kontrastujące ze sobą treści, jak w przypadku "Astaghfirullah" i "Mona Lisy".
Malik Montana potrafi płynnie przejść z rapu do śpiewu, ciągle jego największym atutem są refreny, nawet te proste jak w "Za pasem". Od popisów za majkiem są inni. Gości jest sporo, często nie byle jakich, przynajmniej z samej ksywki i statusu na scenie. Wielu opowiada o tym, jakie mają kontakty i na tym się kończy.
Malik z nimi nagrywa. Wpadają Niemcy, Bonez MC i Haftbefehl, Wyspy reprezentuje K Koke, z Ameryki przyjeżdża Lil Toe. Najciekawiej jednak wypadają nasi i nie mam na myśli nudzących i nie czujących beatu takich osobistości jak Mr. Polska i Mia Marie. Szybka wizyta Bedoesa w "Khudzie" daje się zapamiętać, a Eldo już nie bije się kijami pamięci po plecach, tylko... zakłada się z Pascalem o wieczność. Ma się to całkiem nieźle w porównaniu do piętnastu drogich szampanów gospodarza z tego samego numeru.
Malik zawsze też miał świetne ucho do beatów i nic się pod tym względem nie zmieniło. Absolutnie nie ma się do czego przyczepić - podkłady to światowy poziom. Świetny, rasowy trap, nieprzekombinowany, prosty, pełen cykaczy i arabskich motywów. Rządzą Norwedzy z Dio Maruda, goni ich Olek, jeden z bohaterów "Tijary", który znowu podniósł sobie poprzeczkę. Mainstream pełną gębą, niepodobny do czegoś innego w tym kraju.
"I nie zmienia się nic / Dalej trzeba żyć" jak rapował przed laty klasyk. I doskonale to widać i słychać to u Malika - "Import/Export" to nie tylko kontynuacja "Tijary", powielanie znanych patentów, ale i raper w całej okazałości. Jako całość odrzuca, siłą są tu momenty, a tych paradoksalnie jest sporo. Decydujcie sami, bo gdyby nie rap to Malik, jak sam mówi, kręciłby filmy dla dorosłych. A tam też przecież liczą się chwile.
Malik Montana "Import/Export", My Music
6/10