Łona i Webber "Śpiewnik domowy": Muzyka wspólnego mianownika [RECENZJA]
Łona i Webber idą w muzykę świata. Przekaz jest prosty. Śpiewajmy, zamiast mówić podniesionym głosem w pierwszych osobach. Bądźmy razem, gdy wszystko się rozpada. Żadnego social distancing, trzeba pochylić się nad człowiekiem. Jeżeli coś pięknie różni, to tak naprawdę łączy. Jest w tym romantyzm i pozytywizm zarazem. I działa!
Kiedy piszę te słowa, granice pozamykane są na cztery spusty. W związku z odwołanymi festiwalami i koncertami, na które szybko nie przyjadą gwiazdy z daleka, mówi się o deglobalizacji muzyki. Ludzie patrzą na siebie - swoje kraje, swoje miasta, swoje podwórka, interesuje ich to, co mają pod nosem i czy sąsiad na pewno założył na niego maseczkę. Naciska się na radia, żeby grały polskie rzeczy.
I tu pojawia się Łona z Webberem, którzy nie tyle reagują na obecną rzeczywistość, bo przewidzieć jej nie mogli, ale są w kontrze do całego tego okopywania się i fortyfikowania. Wcześniej dali się poznać jako euroentuzjaści, może trochę utopijni i naiwni, jednak szczerze idei oddani, alergicznie reagujący na resentymenty. Teraz świat jest dla nich globalną wioską, gdzie skrajnie różne języki nie prowadzą do sytuacji znanej z wieży Babel, raczej ku esperanto. Kosmopolityzm okazuje się zaskakująco swojski, bo egzotyką nie kłuje się w oczy, prędzej ją udomawia, albo odkrywa w sobie jej nasiona i praży, by rozdęły się i wystrzeliły jak popcorn.
Żadnych wielkich słów czy manifestów, żadnych epickich sampli, szczecinianie po prostu przynieśli śpiewnik, a właściwie udostępnili playlistę. Tak jak twórcy fantasy i SF sięgają do odległych krain ze swoich wyobraźni, by komentować współczesność, tak to całe muzyczne podróżowanie ma na celu mówienie o ich samych, o nas samych. A że czasem za pomocą obcych słów? Zadziwiające, ale bywa, że lepiej pasują.
Na "Śpiewniku domowym" z rzeczy małych rodzą się imponujące utwory. Zwykłe przesłyszenie pozwala w "No akomodejszyn" wpleść nigeryjski afrobeat w proces wychowania syna. Prozaicznie nadużycie budzi w Zielińskim niemal Jerofiejewa, nastraja duszę do rosyjskich, autodestrukcyjnych rejestrów w takt Biczewskiej w "Stop, Nadiu".
Liryczna samba pozwala rozruszać zasiedziałe życie, bo jeżeli coś mówi wam, że karnawał nie ma prawa być egzystencjalny, to na pewno nie "Co tam, mordo?". Łona znalazł sposób, by referencje wyrafinowane, a na własnym podwórku wręcz ekscentryczne, odrzeć z pretensji. I to jeszcze nim zupełnie ostentacyjnie wybełta wysokie z niskim w "Udostępniam ci playlistę".
Przy rzucaniu uchem na wschód, zachód i południe raper nie traci tego, co ma pod nosem. Albo miał pod nosem. We własnym Szczecinie słyszy echa nieobecnych Żydów, w bramie dostrzeże niełemkowską inkarnację Nikifora, a gdy podniesie głowę do góry, fortepian Chopina będzie mu ścieżką dźwiękową do chronicznej polskiej niepogody. To, co przeczytane w recenzji może brzmieć szkolnie, słuchane brzmi zaskakująco naturalnie, bo nie ma tu napinania się na wielkość i oryginalność, nikt nie robi się w swoich oczach parę centymetrów wyższy przez to, że napisał powieść albo zagrał z jazzmanami.
Łona z Webberem latami, cierpliwie wznosili dom - a że ten nie stał w ogniu, nie był nabudowywany pod wpływem chciwości dewelopera, malowany w gaciowy róż i nie był też domem bez klamek (za to z zamkami), więc odległe inspiracje biegają sobie beztrosko z góry na dół i z powrotem, dogadują się, nie dąsają. Kiedy więc przyjdzie na jednym wdechu powiedzieć Antonio Carlos Jobim i Big L, głos nie zadrży. Taraf De Haidouks obok Tony'ego Allena nie zabrzmią fałszywie.
Obok klasy prostego w sumie pomysłu i jakości wykonawczej niezbędnej do wykonania go, kluczem do sukcesu "Śpiewnika..." jest chemia. I Łona, i Webber opowiadają na swój sposób - jeden zniuansowanym tekstem, drugi drobiazgowo aranżowaną, dopracowaną dramaturgicznie muzyką, ale zawsze budują harmonię, szukają (w skali płyty, nie tylko kawałka!) wspólnych mianowników mentalno-dźwiękowych tam, gdzie pozornie są nie do wypracowania.
Posłuchajmy numeru "Echo", gdzie producent tworzy taki nastrój, tak dobiera klarnet, że ma się wrażenie, iż ktoś, kto nie mówi po polsku, może dobrze wyczuć o czym to, obrazy przed oczami są jeszcze przed słowami. Nie sposób wyobrazić sobie zresztą ten album zremiksowany przez kogoś poza oryginalnym producentem (jeden remiks jest dołączony). Zrozumienie afrobeatu zachodzi na poziomie samego brzmienia, Websztyk przemyka tu z gracją mnóstwem niebezpiecznych przejść, które sobie otworzył. W potańcówkę w "Stop, nadiu" wgrana jest dzikość, pewien fatalizm (czy ja tam słyszę strzępek akordeonu?).
Nieznoszący rytmicznej monotonii "Śpiewnik" brzmi całościowo jak world music robione z surowością faceta wychowanego na rapie lat 90. (bębny to bębny, bas mruczy potężnie, a jak hukną trąby, to nie ma zmiłuj) i z elektronicznym wykończeniem, bo przecież sporo tych numerów bez obaw można wziąć do klubu. Nie sposób znaleźć mu odpowiednik. Jest erudycyjny i wulgarny, niedosłowny i wprost, snobistyczny i egalitarny, hiphopowy i niehiphopowy, ale słucha się tego bez wrażenia mashupowości, efekciarskich kontrastów, dysonansu, paradoksu.
Żal oczywiście rzucać to wydawnictwo na pastwę odbiorcy rapowego, który w internecie przede wszystkim przeraża - gubi koncentrację wers po tytule bądź w połowie zdania, jest w pełni odporny na ironię, metaforę i alegorię, chce artystów zawłaszczać i modelować, a zdanie ma najczęściej przed przesłuchaniem, rzadziej po nim. Nawet komunikującego się prosto Peję doprowadził do stanu, w którym ten rzuca w refrenie "Polscy słuchacze, tu co drugi kretyn".
Czy któraś z "mordeczek" zastanowi się nad nietypowym metrum "Udostępniam ci playlistę"? Sięgnie po Żydołsów albo chociaż Madliba? Zgugluje "saudade" i "Gruz 200"? Zastanowi się jak na tak kameralnej produkcji udało się oddać ludyczne szaleństwo afrobeatów? Pewno tak, choć trudno uwierzyć, by takich osób było wiele. Ma się wrażenie, że myśl o tym komu to sprzedać i jak będzie przyjęte, była jedną z ostatnich w głowie Łony i Webbera. Dlatego wszystko w rękach państwa.
Łona i Webber "Śpiewnik domowy", Dobrze Wiesz
9/10