Laura Marano "I May Be An Actress, But I Can't Fake How I Feel": trochę jak ze starego Hollywoodu [RECENZJA]
Na ten album trzeba było długo czekać. I nie było wiadomo, czego się spodziewać, bo jest to debiutancki album studyjny Laury Marano.
Debiutancki singel "Boombox" (2016), jak i wiele innych początkowych singli, nie znalazł się na płycie. Z sentymentem do niego podchodzę, ale myślę, że to była dobra decyzja, bo klimat znacząco różni się od całego albumu. Po drodze było też parę EP-ek. Teraz to całkiem nowy materiał. I jeżeli komuś nie spodobała się wcześniejsza muzyka od Laury, to powinien zaktualizować swoje zdanie na jej temat.
Sam się zdziwiłem, ponieważ nowości od niej są dojrzalsze, odważniejsze, bardziej szczere. Laura znana jest przede wszystkim z małego ekranu, jako aktorka. Była też produktem Disneya. Jednak nie podążyła śladami Miley Cyrus czy Seleny Gomez, ponieważ wydanie pełnego albumu zajęło jej trochę czasu. Doceniam, że czekała do momentu, aż poczuje, że chce nam coś wartościowego przekazać. Na albumie jest bezbronna i szczera do bólu. Płyta trwa dość długo (ponad godzinę, 23 utwory), ale dla niektórych to cecha na plus.
I ja miałem wrażenie, że nie zmarnowała tego czasu, nie znudziła mnie, w pełni go wykorzystała. Bo były utwory rytmiczne, taneczne (jak na przykład: "BAD TIME GOOD TIME", "Boundaries" - uwaga! dla prawdziwych fanów ukryła w teledysku parę niespodzianek - czy "Brand New Heart"), jak i melancholijne ballady (urzekły mnie "Someday" i "Good For Me"). Jest tu cała gama emocji: smutek, strata i zamęt połączone ze szczęściem, samopoznaniem i miłością.
Po odsłuchaniu wszystkiego, wiem, że po tylu latach ma dużo do powiedzenia, co działo się u niej na różnych etapach. Wyśpiewała to, czego nigdy nie powiedziała, i zrobiła to w oryginalny sposób. Bo album "Mogę być aktorką, ale nie potrafię udawać, co czuję" (tł.) łączy jej dwie miłości: śpiewanie i aktorstwo. Ona tutaj nie gra, nie udaje nikogo w swojej muzyce. Album inspirowany jest aktorstwem i został zgrabnie podzielony - jak w teatrze: zaczyna się prologiem, potem jest pięć aktów (każdy w swoim klimacie i ze swoją historią), kończy epilogiem.
I właśnie wartością tego albumu jest podróż po tych aktach. Zupełnie jak w scenariuszu filmowym, aż nie chce się zdradzać zakończenia tej opowieści miłosnej ("Epilog" zostawia słuchacza z chęcią odsłuchania całości od nowa), ale momentami też historii o poszukiwaniu siebie. Bo oprócz gloryfikowania i poszukiwania miłości, Laura zdradza więcej szczegółów: mówi o zawodzie miłosnym, który mocno odbił się na jej psychice; o cieniach kariery aktorskiej; o chwilach zagubienia, kiedy skończyła się jej współpraca z Disneyem; o poszukiwaniu własnej tożsamości. Widać po tekstach i słychać po melodiach, że tworzenie tego albumu miało dla niej działanie terapeutyczne, bo póki nie wysłuchałem tego albumu, nie wiedziałem, co się u niej działo przez tyle lat. W każdym akcie jest kilka piosenek. Akty też mają tutaj swoje tytuły, są utworami muzycznymi, ale bardzo surowymi. To znaczy, że Laura zazwyczaj wprowadza w nich nową historię, wyjaśnia konkretną część swojego życia, robi to w większości a cappella, czasami w towarzystwie cichych dźwięków gitary lub pianina.
Oczekiwałem, że pod takim tytułem i spójną tracklistą Laura stworzy jakąś bardziej pełną historię, a każda kolejna piosenka będzie wprowadzeniem do następnej. Tutaj jednak jest kilka historii, każda opowiadająca o różnym etapie jej życia.
Jeżeli miałbym zakwalifikować album do konkretnego gatunku, to nazwałbym to przyjemnym popem. I doszedłem do wniosku, że ten album bardzo mi przypomina naszą polską sanah, szczególnie z jej też debiutanckiego albumu "Królowa dram". Klimat piosenek i stylistyka albumu jako całości bardzo się tutaj pokrywają. Jeżeli więc lubicie sanah z jej początków, to amerykańską Laurę też polubicie. Mam świadomość, że zostawiam lekki niedosyt, co do piosenek, ale z tą myślą właśnie chcę was zostawić: posłuchajcie i przekonajcie się, jak zakończy się ta historia, trochę jak ze starego Hollywoodu...
Plus za bardzo oryginalny pomysł. Minus za przemieszanie historii, zamiast poprowadzenie słuchacza od początku do końca, oraz zbyt częste używanie delikatnego głosu, brakuje mi momentami trochę mocniejszego śpiewania, z pełnej piersi.
Laura Marano, "I May Be An Actress, But I Can't Fake How I Feel", Flip Phone Records
7/10