Łamacz palców
Łukasz Dunaj
Megadeth "Endgame", Roadrunner
Dave Mustaine, rudowłosy lider Megadeth, po raz kolejny twierdzi, że nagrał doskonały thrashmetalowy album. Cieszy mnie jego dobre samopoczucie, ale "Endgame" nie może się równać z klasycznymi dokonaniami zespołu.
Mustaine próbuje wrócić do gry o najwyższą stawkę, od co najmniej czterech płyt: "The World Needs A Hero", "The System Has Failed", "United Abominations", a teraz "Endgame". Wszystkie te krążki były zapowiadane jako powrót do życiodajnych źródeł thrash metalu, o potencjale bliskim cieszącymi się największym uznaniem wśród fanów "Rust In Peace" i "Countdown To Extinction". Za każdym razem sukces był połowiczny.
Podobnie sprawy się mają z najnowszą propozycją kwartetu. Może to tylko mój problem, że zawsze przedkładałem potęgę riffu nad gitarowy onanizm. Na "Endgame" jak na lekarstwo mamy utworów, na tyle charakterystycznych, by miały szanse stać się przyszłymi klasykami Megadeth. Solówek w wykonaniu Mustaine'a i Chrisa Brodericka dostajemy zaś w tak hurtowych ilościach, że po przesłuchaniu połowy płyty, musiałem ratować się tabletkami z krzyżykiem.
Już w otwierającym zestaw, instrumentalnym "Dialectic Chaos", w ciągu dwóch i pół minuty doliczyłem się pięciu solowych popisów gitarzystów i przestałem rachować kolejne... Nowy album Megadeth zawiera mnóstwo dźwięków, ale niekoniecznie dużo dobrej muzyki. Mustaine nie utracił oczywiście swoich zdolności kompozytorskich, cały czas mamy do czynienia z metalem najwyższej próby. Nie mogę się jednak pozbyć wrażenia, że jest to już tylko niezwykle sprawne, ale jedynie rzemiosło. Rzemiosło poparte doskonałą, soczystą produkcją Andy'ego Sneapa, która kryje niedostatki nowej muzyki Megadeth.
Aby nie popadać w nastrój podobny obecnemu samopoczuciu kibiców reprezentacji Beenhakkera, warto wyróżnić najlepsze fragmenty "Endgame". Otóż mogą się podobać szybkie strzały, w rodzaju "This Day We Fight", "1.320", przebojowe "44 Minutes", zaopatrzony w naprawdę porządny riff "How The Story Ends", czy być może najlepszy, singlowy "Head Crusher". Reszta niestety jest mocno przeciętna. Takich kompozycji jak zupełnie nijakie "Bite The Hand That Feeds", robiącego wrażenie nieudolnego plagiatu "Symphony Of Destruction" - "Bodies Left Behind", czy słabiutkiej ballady "The Hardest Part Of Letting Go", Megadeth naprawdę nie powinien publikować. A zamykający album "The Right To Go Insane" mógłby się śmiało znaleźć na "Youthanasia", płycie uważanej przez wielu fanów za jawny flirt Mustaine'a z metalową komercją. I gdzie ten powrót do wściekłego, gwałtownego thrashu? Może lata obcowania z hałasem stępiły słuch niżej podpisanego, ale cała ta domniemana agresja "Endgame" to pic na wodę i fotomontaż. Dla apodyktycznego frontmana Megadeth bardziej liczy się chyba ilość nut w utworze, niż wrażenie, jakie ten utwór jest w stanie wywrzeć na odbiorcy. Za dużo w tym wszystkim połyskującej, efekciarskiej konfekcji. Za mało emocji, które powinny cechować rasowy thrash metal.
Nawiązując do innego zespołu na literę M - "Death Magnetic" była płytą, która się mogła nie podobać, ale przynajmniej była jakaś. Słychać na niej charakter zespołu, który ma coś do udowodnienia. "Endgame" pozostawiło mnie zupełnie obojętnym na swoje wdzięki.
6/10