Kylie Minogue "Disco": Taneczne remedium [RECENZJA]
Kylie wraca na parkiety w glorii i chwale - nawet jeżeli z uwagi na pandemię są to parkiety drewniane w naszych domach. No, nieważne: ważne, że "Disco" zachęca do tańca i pozwala na chwilę odpoczynku od zmartwień.
To już ponad 30 lat od kiedy Kylie Minogue - z mniejszymi lub większymi przerwami - rozgrzewa dyskoteki na całym świecie. Country obecne na wydanym dwa lata temu "Golden" okazało się tylko odskocznią. I całe szczęście, bo był to jeden z gorszych pomysłów, jakie pojawiły się w bogatej dyskografii australijskiej wokalistki.
Na szczęście artystka uświadomiła sobie (ewentualnie ktoś z wytwórni), że jej miejsce jest na parkiecie. Bardzo słusznie, bo "Disco" to udana rehabilitacja po ewidentnie gorszym momencie. Nawet jeżeli gwiazda tu nie świeci tak jasno, jak w przypadku legendarnego "Fever", to i tak pokazuje, że jest jeszcze na scenie miejsce dla niej.
Pewnie pomyślicie sobie, że łatwo wbić z tego rodzaju brzmieniami w czasach, gdy listy przebojów zdobywa Dua Lipa ze swoją wersją ejtisowego disco. Ale to, co tam mogło wydawać się atakiem fantomowej nostalgii - wszak autorka "Future Nostalgia" nie miała prawa doświadczyć czasów do których nawiązywała - w przypadku Kylie Minogue wypada po prostu naturalniej. Co oczywiście w żaden sposób nie ujmuje dziełu młodszej koleżanki.
Brzmienie przełomu lat 70. i 80. w przypadku Kylie brane jest z całym sztafażem: kampowością, kiczem, a jednocześnie organicznością i groove'em. Bo "Disco" nie jest jakimś mechanicznym syntezatorowym atakiem na parkiety - to album, w którym usłyszysz to, jak wiele wspólnego miało disco z funkiem chociażby dzięki partiom gitary rytmicznej oraz dynamicznej grze na gitarze basowej ("Last Chance" czy "Where Does the DJ Go?").
Jak za złotych czasów disco też usłyszeć można instrumenty, które wydawałoby się, że nie mają wiele punktów wspólnych z muzyką klubową. A tu proszę: na przykład w utworze "Supernova" czy "I Love It" posłuchacie sobie smyczków, przypominających o wielkich utworach ery disco.
Oczywiście, to nie jest tak, że z syntezatorów tu zrezygnowano. Podane są jednak dość subtelnie, a najbardziej afiszuje się z tym singlowe "Say Something". Syntezatorowe arpeggio przewijające się przez tu cały utwór otwarcie romansuje z synth-popem, a jednak utwór ma w sobie całkiem sporo żywych instrumentów, przez co całościowo nie razi plastikowym brzmieniem.
Kylie - po raz kolejny współautorka wszystkich utworów na płycie - doskonale wpisuje się w całość swoją niezmiennie dziewczęcą, delikatną, rozmarzoną barwą głosu. I jasne, można narzekać, że to śpiew często bez wysiłku, że stać ją na więcej. Ale to po prostu działa.
Kylie Minogue: 30 lat od debiutu
"Disco" bowiem nie miało z założenia być krążkiem nie wiadomo jak ambitnym: to czysta zabawa nieroszcząca sobie praw do bycia czymś więcej. Świadczą o tym też proste teksty traktujące wyłącznie o miłości i zabawie. W innym przypadku mogłaby taka monotonia przeszkadzać, ale jeżeli mowa o nowym dziele Kylie Minogue jest to tak mało zobowiązujące, że aż odświeżające. Może więc "Disco" to odpowiednie remedium na te trudne czasy: nieustający strach o stan świata, nadmiar negatywnych wiadomości? Przecież każdy czasem zasługuje na chwilę oddechu od zmartwień.
Kylie Minogue "Disco", Warner Music Poland
7/10