No dobrze, The Roots złych płyt nie nagrywa. Ale "How I Got Over" to coś więcej niż dopieszczony jazzujący hip-hop na żywo. To najlepszy krążek grupy od lat.
Po wypunktowaniu wad tego świata Black Thought, lider Korzeni, pomyślał wreszcie, jak ułatwić ludziom chodzenie po nim. "Jestem jak Martin Luther King" - rapuje, dodając otuchy i zdumiewając charyzmą. A my tego potrzebujemy, bo jak artysta słusznie zauważa, jesteśmy "niezainspirowani, niedocenieni, zmęczeni i chorzy byciem chorymi i zmęczonymi". Pomaga więc nam leczyć cywilizacyjnego kaca, myśląc o zmianach "ostatecznie zrzuca łańcuchy" i choćby nie wiedział gdzie dotrze, prze do przodu jak "ci zagubieni chłopcy z Sierra Leone". Choć nie może dodzwonić się do Boga (a Łona się połączył, czyżby w Szczecinie był lepszy zasięg niż w Filadelfii?), nie traci wiary, pozostając - jak sam przyznaje - jego wielkim fanem.
Black Thought jest głównym bohaterem "How I Got Over". W "Fire" lepi słowa tak biegle, że przypominają się mistrzowie mikrofonowych puzzli - Mr. Cheeks, Big L, Gift Of Gab, czy nawet Eminem. Utwór tytułowy dowodzi, że to nie tylko raper, ale i wokalista o stopniu umuzycznienia, którego wyżej wymienieni mogą już tylko pozazdrościć. Filadelfijczyk w jednej chwili przechwala się, w drugiej uczy, w kolejnej wydaje się gotowy do poprowadzenia tłumów. Życiowa forma.
Śpiewu na tym albumie znajdziemy zresztą sporo. Fantastycznie sprawdza się soulowe zacięcie Dice'a Rawa. Monsters Of Folk, zmyślnie wysamplowana Joanna Newsom czy Patty Crash - goście z odległego wydawałoby się, alternatywnego czy folkowego światka, wtapiają się w tę muzykę fantastycznie. Co więcej, krążek wydaje się być pisany z myślą o ich udziale. Wielu krytyków podpowie, że znajdziemy na nim soul, jazz, indie rock i gospel, jednak to informacja zupełnie zbyteczna. Najwyraźniej działa magia rodzinnej metropolii The Roots, do tego stopnia artystycznej i kreatywnej, że kwestie takie jak rasa czy muzyczny gatunek w ogóle się nie liczą.
"How I Got Over" to dużo przestrzeni, mnóstwo klawiszy, czasem brzdąknięcie harfy czy anielski chórek. Ale też wyraziste perkusje i dobitne, zawsze czytelne wersy. Gdyby nie wpadające w ucho melodie, do których natychmiast chce się wracać i końcówka płyty z przedziwnie samplowanym "Hustla" oraz nasuwającym na myśl produkcje z pierwszej solówki Q-Tip'a "Web 20/20", nowe dzieło Rootsów idealnie funkcjonowałoby jako całość, nie zbiór kawałków. Nie narzekam, bo i tak chce się tego słuchać w kółko.
9/10