Reklama

KK's Priest "Sermons of the Sinner": Jak Boney M. [RECENZJA]

Ile znacie bandów, które mają naraz więcej niż jeden aktywny skład? Boney M, Gypsy Kings, a na naszym podwórku disco-polowe Milano czy Batushka Drabikowskiego i Kradziuszka tego, co nie ma sensu wymieniać z nazwiska, żeby nie robić reklamy. Teraz do tego zacnego grona oficjalnie dołącza Judas Priest.

Ile znacie bandów, które mają naraz więcej niż jeden aktywny skład? Boney M, Gypsy Kings, a na naszym podwórku disco-polowe Milano czy Batushka Drabikowskiego i Kradziuszka tego, co nie ma sensu wymieniać z nazwiska, żeby nie robić reklamy. Teraz do tego zacnego grona oficjalnie dołącza Judas Priest.
Okładka albumu KK's Priest "Sermons of the Sinner" /materiały prasowe

Konflikt między K.K. Downingiem i resztą Judasów sięga końcówki pierwszej dekady obecnego tysiąclecia. I nie wiem, czy jest jakiś specjalny sens we wgłębianiu się w to, kto miał rację, kto komu podłożył wieprza, komu zabrakło RiGCZ-u, a kto nad koleżeństwo przedkłada dzięgi.

Faktem jest, że drogi jaśniepaństwa się rozeszły, a sam K.K. wykonał najbardziej chyba logiczny z możliwych manewrów i zebrał własny skład, do którego ściągnął Tima "Rippera" Owensa, a więc dokładnie tego samego faceta, który najpierw grał w coverbandzie Priest zwącym się British Steel, by później, po odejściu Halforda, doznać zaszczytu dołączenia do swoich idoli, nagrać z nimi dwa albumy i zostać zwolnionym w obliczu powrotu oryginalnego wokalisty. 

Reklama

Zresztą historia to dosyć znana, nawet poza metalowym światem. Do tego stopnia, że stała się inspiracją dla filmu "Gwiazda rocka" ("Rock Star", 2001, reż. Stephen Herek, wyst. Mark Wahlberg, Jennifer Aniston, Timothy Spall). Czyli jakby to ująć: mamy dwóch facetów, którzy zostali z Judas Priest wywaleni i niekoniecznie mogą się z tym pogodzić. I jasne, że można by sobie czynić heheszki, że to jakiś bal przegrywa niemożliwy, że "prawie jak Żywiec". Z tym, że...

Z tym, że KK'S Priest to wcale nie byle ciapy, a "Sermons of the Sinner" całkiem rzetelnie broni się materiałem. Takie rzeczy jak "Raise Your Fists", jadące trochę na patencie "Breaking the Law" uprzytomniają nam, że nawet jeśli sam Downing narzekał, że w macierzystej formacji nie pozwalano mu się kompozytorsko wyszaleć, to jednak gros materiału Judasów jest właśnie jego autorstwa. 

Czytelną proweniencję ma też numer tytułowy, gdzie solówka perkusyjna to absolutnie ewidentne puszczenie oka do rozbiegówki "Painkillera". "Hellfire Thunderbolt" to też dosyć klasyczne priestowe granie, łamane może na Accept z czasów Udo. "Sacredoto y Diablo" daje trochę Mercyfulami czy wręcz solowym Diamondem. 

Firmowy duet unisono znajdziecie w bardziej klasycznie rockowym "Brothers of the Road". "Metal Through and Through" to z kolei taka maidenada, że odruchowo w uszach człowiekowi dudni "To Tame a Land" czy wręcz cały "Powerslave" ekipy 'Arry'ego. No, może poza sekcją, bo tam czai się raczej "Warriors of the World" Manowar. 

Wszystko tu jest idealnie w konwencji, zręcznie skomponowane, nie próbujące udawać, że pies to wydra, bez skazanych na porażkę prób pisania od nowa definicji czegokolwiek. Dodatkowy plus za to, że poza dwoma raptem klimatycznymi zwolnieniami panowie nie dali tu absolutnej metalowej dżumy, to znaczy łzawej power balladki, jak to drzewiej metalowcy mieli w zwyczaju, żeby ich MTV chciało. Nie dali. Bo się trzeba szanować. Honoru mieć trochę.

Jeśli się do czegoś czepiać, to może do faktu, że momentami wkrada się w brzmienie odrobina power metalowego fetoru (jak w gitarach w zwrotce już wspomnianego "Sermons of the Sinner") i - niestety - wokale Owensa uświadamiają nam, czym różni się świetny wokalista heavy-metalowy od metalowego boga. Wyższe rejestry Ripper ciągnie pewnie i lepiej, niż Halford, choćby z uwagi na różnicę wieku (16 lat różnicy).

Czego jednak młodszemu z panów brakuje, to jakże charakterystycznej dla Halforda umiejętności korzystania z całej palety różnych wokalnych brzmień, technik i patentów. Owens tymczasem wydaje się nie rozumieć, że w wokalistyce nieraz mniej to więcej i ciągnie wszystko tak siłowo, że momentami wypada to niezamierzenie parodystycznie. Czyli dokładnie tak, jak na dwóch płytach z Priest. 

Te dwie rzeczy nie zmieniają faktu, że w swojej kategorii płyta to bardzo, ale to bardzo fajna, a jak komu "Wild and Free" do ucha nie wpadnie na tyle, żeby nie mógł się owego pozbyć, to znaczy, że nigdy nie pił benzyny, nie gryzł chromowanej felgi, nie zadźgał żadnego smoka i w ogóle nie wie, co to klasyczny metal. Rzekłem!

KK's Priest "Sermons of the Sinner", Universal

7/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: KK's Priest
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy