Kendrick Lamar "Mr. Morale & The Big Steppers": Spowiedź mistrza [RECENZJA]
Wpierw długa cisza. Potem emocjonalny komunikat. Zapowiedzi, dedykowana strona internetowa, fantastyczny singiel i klimatyczna okładka. Pięć lat czekania na kolejny studyjny album to w tych czasach wieczność. Od premiery "DAMN." na rynku trochę się pozmieniało: TDE już nie rozdaje kart w grze, nawet na zachodnim wybrzeżu, a ziomale z labelu na scenie znaczą coraz mniej. Status Kendricka Lamara pozostał nienaruszony i najnowszy projekt potwierdza, że to nie przypadek.
Nie chciałbym namaszczać Kendricka Lamara (posłuchaj!) najważniejszym raperem ostatnich lat, bo przecież w obiegu są jeszcze m.in. Future czy dla niektórych Young Thug (a przecież też mają argumenty na podparcie swojej tezy, zapraszam do odsłuchu "So Much Fun" i "JEFFERY"), ale... niech będzie. K.Dot jest największy. Dla wielu Amerykanów raper z Compton jest bohaterem, któremu udało się osiągnąć sukces talentem i pracowitością, (kolejnym) głosem pokolenia, które żyje z dala od świata iluzji i przepychanek z Tik Toka i instagramowych stories. Dla nas jest przede wszystkim muzykiem, który nagrywa świetne płyty i nigdy nie zszedł poniżej pewnego poziomu. No ale przecież każdy by chciał być "tylko" takim raperem, który nadal potrafi zachwycać pojedynczym wersem, dosadnym przekazem i tym razem szczególną otwartością.
Nadszedł czas premiery "Mr. Morale & The Big Steppers". Po początkowych zachwytach, zwłaszcza za oceanem, warto jednak trochę ochłonąć, bo te wszystkie maksymalne noty wystawiane na prawo i lewo wydają się nie mieć racji bytu, a swoje zrobił raczej głód nowej muzyki i oczekiwania. Teraz już na spokojnie z czystą głową, można na następcę "DAMN." spojrzeć jak na każdy innym album. Muzyka, a nie ksywka.
Jest co chwalić, podobnie jak i ganić, bo ten monumentalny projekt, zarówno pod względem rozmachu, konceptu, jak i plejady zaangażowanych w niego współpracowników oferuje wszystko, do czego już zdążył Kendrick Lamar przyzwyczaić. Ale... jeszcze nigdy nie był tak otwarty jak tutaj. Walczy ze swoimi demonami i przyznaje się do błędów. Mniej tu głosu pokolenia, przekazu dla rówieśników i relacji z przedmieść, więcej za to refleksji i bólu. Nie ma tu nieustannego siedzenia z ziomkami przy gibonach, ale jest czas spędzany w gabinetach psychologicznych i z rodziną po wszystkich burzach. Kluczowe są jednak najbardziej osobiste fragmenty: "Auntie Diaries" będące historią transpłciowych członków rodziny oraz ważnym wsparciem dla mniejszości, toksyczny "Father Time" przywołujący zarazem niemieckiego spirytystę Eckharta Tolle'a, czy "Mother I Sober", w którym K.Dot opowiada o maltretowaniu.
Kendrick Lamar tym razem nie jest wspierany przez raperów z TDE. Nie oznacza to jednak, że gościnnie dzieje się niewiele. Sampha w "Father Time" kradnie refren tak samo, jak Zacari w "LOVE.". Równie dobrze wypada Summer Walker, która w "Purple Hearts" swoim słodkim i kojącym głosem rozdziela zwrotki gospodarza i Ghostface'a, który raz nagrywa z K.Dotem, innym razem z naszym Maro. I dobrze, bo to solowy pewniak z kręgów Wu, nawet kiedy za majkiem rozczula się i interpretuje biblię na swój sposób. Beth Gibbons z Portishead - z dala od wielkiego rynku, ciągle z obłędnym śpiewem, bez którego nie byłoby dodatkowej dozy szczerości w akustycznym "Mother I Sober". Doprawdy znakomite, czego nie można napisać o Kodaku Blacku, który zamiast parkować Rolls-Royca'a na ośce, powinien pomyśleć o zaparkowaniu mikrofonu, przynajmniej na jakiś czas. Plus ten interpretowany przez wielu "We Cry Together" - quasi dialog, quasi kłótnia partnerów, z której pożytku na trackliście jest tyle samo, co ze skitów. Dobre na raz, potem cholernie męczy, zwłaszcza przy tych krzykach i werbalnym mizianiu genitaliów po sprzeczce.
Każdy album Kendricka zawsze też imponował produkcją. Duże doznania muzyczne, mocna selekcja i sztab ludzi, który odpowiadał za pojedyncze podkłady. "Mr. Morale & The Big Steppers" stylistycznie jest zawieszony między brzmieniem "DAMN." ("Rich Spirit") a blaxploitationowym klimatem "To Pimp a Butterfly" ("Purple Hearts"). Jest tu mistrzowski, wyjęty z piwnic Atlanty "Silent Hill", znalazło się też jazzujące "Worldwide Steppers" oparte na pętli The Funkees. Zawodzące skrzypce "Savior - Interlude", które rozpoczyna się fragmentem wypowiedzi Tolle'a, kontrastują ze wzniosłością "Auntie Diaries". Jest tu tyle samo trapu, hołdu dla soulu, co wycieczek w stronę eksperymentów i EDM-u.
Psychodeliczne "Count Me Out" wraz z fantastycznym chórem jest słodkie jak gęsty dym, przynajmniej do momentu, gdy wchodzi trapowa młócka przeszyta cykaczami i basem walącym z podłogi. Dużo daje również oparty na prostym fortepianie "Crown" z wysokimi wokalami na końcu w stylu Andre 3000. Szalejąca perka w "United in Grief" przełamana pianinem to już kunszt kilku producentów, a mocno południowe "Die Hard" i "N95" będące hybrydą UGK i Outkast, to jedne z bardziej chwytliwych tu momentów. "Rich Spirit" i "Mr. Morale" to nie tylko ochocze sięganie po twórczość Jamesa Blake'a, ale i uśmiech w stronę Wysp. Bez obaw - z kalifornijskim, przepalonym sznytem.
Czas pokaże, czy "Mr. Morale & The Big Steppers" zapisze się w historii tak samo, jak każdy z wcześniejszych albumów. Spokojniejsza, momentami wręcz chillująca, jakże osobista. Momentami fascynująca, niekiedy frapująca. Podróż w głąb siebie z raperem, o którym chyba już definitywnie można mówić, że jest najlepszy. Warto było czekać, ale jeszcze nigdy Lamar nie miał tylu pojedynczych momentów, co do których można mieć wątpliwości. No i szkoda, że bez "The Heart Part 5". A taki był ładny, amerykański.
Kendrick Lamar "Mr. Morale & The Big Steppers", TDE / Universal
8/10