Jethro Tull "RökFlöte": Flet z kamienia i Fenrisa ugryzienia [RECENZJA]

Paweł Waliński

Półtora roku zaledwie po udanym "The Zealot Gene" Jethro Tull kończą z Biblią i zabierają nas w krainę wikingów. I nawet flet jest tym razem ponoć z kamienia.

Ian Anderson jest liderem Jethro Tull
Ian Anderson jest liderem Jethro TullRocco Spaziani/Archivio Spaziani/Mondadori PortfolioGetty Images

Fajne to zjawisko, że zespół który niebezpiecznie balansował na krawędzi autoparodii, wypuszczając czysto fanowskie pozycje live i z udziałem orkiestry, wrócił na właściwe tory i wydaje się, że na deficyt pomysłów nie narzeka.

Odważnym wydaje się też wejście na teren tak dokładnie muzycznie spenetrowany. Wszak nordycką mitologię na tapet brali już chyba wszyscy, od prawdziwych rekonstruktorów, przez uwspółcześniaczy rekonstrukcji spod znaku Wardruny, po mniej lub bardziej zdolnych pogrobowców Bathory. Dodawszy do tego, że pop kultura jak kot z pęcherzem biegała za nordyckimi tematami a to przy okazji "Wikingów", a to "Upadku królestwa" (gdzie swoją drogą dochodziło do takich teleportacji, przy których te z "Gry o tron" bledną) i tak dalej - temat jest naprawdę wyświechtany. I ciężko dołożyć tu jakąkolwiek twórczą cegiełkę. Jethro Tull próbują więc pożenić z muzyką północy swoje indywidualne brzmienie.

Słychać to właściwie od początku. "Voluspo" zaczyna się od - a owszem - mrocznej deklamacji, jednak już chwilę później mamy stare i dobrze znane Jethro Tull. Podobnie w "Ginnungagap": co z tego, że drumla, skoro zaraz słychać klasyczne progowe brzmienie zespołu? Nie obywa się również bez odniesień do współczesności: w poświęconym Thorowi "Hammer on Hammer" znajdziemy tekstowy przytyk do Putina. Z tym, że utopiony w zimnowojennych odniesieniach, które i tak czyhają na nas w każdym pawlaczu i lodówce.

W tekstach leży zresztą największa bolączka tej płyty. Niby z puszczeniem oka, ale niewystarczająco, wałkują sobie panowie tematy wywałkowane już do nicości, opowiadając po raz n-ty a to "Eddę", a to charakteryzując Odyna, co robił już chyba każdy rockman i metalowiec, ze szczególnym szacunkiem do samozaparcia w tej materii, jaki należy oddać grupie Manowar.

Ale teksty tekstami, kolejne snucie wizji fimbulwinter i ragnaröku, to rzecz dla najbardziej zatwardziałych rekonstruktorów. Sęk w tym, że muzycznie faktycznie jest po swojemu, ale porównując choćby do poprzedniej płyty... blado. Album właściwie robi wrażenie nagranego trochę od niechcenia. Owszem, rzeczony, poświęcony Thorowi "Hammer on Hammer" to progowa perełka, żonglująca tonacjami jak w najlepszym cyrku. I znajdzie się tu kilka numerów naprawdę przyzwoitych. Choćby lecące właściwie czyściusieńkim renesansem (tylko co ów ma do wikingów?) i przeradzający się w szalony jarmarczny prog rock "Trickster".

Ale kiedy w "Allfather" Anderson ewidentnie próbuje swoją ekwilibrystyką flecisty zamaskować zwyczajną słabość kompozycyjną utworu robi się... mało przyjemnie. Podobnie w "Wolf Unchained", które brzmi jak odrzut z sesji Warrena Zevona. Fenris w takim wydaniu nie odgryzłby Tyrowi ręki. Najwyżej by ją niegroźnie poszarpał. I taka jest, niestety, większość tego materiału. Poprawna. Implementująca wszystko, w co Jethro Tull umieją najlepiej, ale pozbawiona ducha, wysilona, zdecydowanie gorsza od poprzedniej płyty.

To chyba po prostu nie był za dobry pomysł. Żenienie ciepłego brzmienia zespołu z mroźną tematyką. Wydawanie płyty tak szybko po poprzedniej, z - jak się wydaje - niewystarczającą redakcją materiału. Graniczące z pewnością przekonanie, że na starych sprawdzonych patentach, jak (za klasykiem) polski lotnik na drzwiach stodoły, poleci nawet naprawdę przeciętny materiał. No cóż... nie udało się. Z pewnością to jedna ze słabszych pozycji Jethro Tull. Jeśli nie mieliście z nimi dotychczas do czynienia, proszę, nie zaczynajcie od tego nagrania. A zespół niech próbuje dalej. Oby bardziej w klimacie poprzedniego albumu niż tego.

Jethro Tull "RökFlöte", Sony

5/10

Okładka albumu Jethro Tull "RökFlöte" materiały prasowe
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas