Gary Barlow "Music Played by Humans": Przez ludzi niekoniecznie dla ludzi [RECENZJA]

Paweł Waliński

Osiemdziesięcioosobowa orkiestra i masa gości? I na co to wszystko? Wychodzi na to, że stosunkowo niewiele. Czysty przerost formy nad treścią.

Gary Barlow na okładce płyty "Music Played By Humans"
Gary Barlow na okładce płyty "Music Played By Humans" 

To piąty a zarazem pierwszy od siedmiu lat album Barlowa, któremu do dziś pamięta się (wypomina się?) granie pierwszych skrzypiec w znanym boysbandzie Take That. Jeśli kto nie pamięta, dokładnie tym samym, w którym pierwsze wokalne sznyty odbierał Robbie Williams. Jeśli cokolwiek można powiedzieć o Take That, szczególnie w ich pierwszej iteracji w latach 1990-96, to fakt, że był to boysband brzmiący immanentnie brytyjsko. A że Barlow pełnił tam rolę jednego z głównych kompozytorów, trudno się dziwić, że i na solówkach gros utworów idzie tym tropem.

"Music Played by Humans" startuje więc na wskroś brytyjskim, dancingowo-musiacalowym "Who's Driving This Thing". Chciałoby się wręcz rzec, że gdyby nie sowizdrzalski charakter piosenki, brzmiałaby ona wręcz odrobinę "bondowsko". Oko puszczone do lat 40. i 50. ubiegłego wieku Barlow utrzymuje w "Incredible".

I na tym poziomie z albumem wszystko jest tak, jak trzeba, problem pojawia się wraz z nastaniem na playliście singlowej "Elity", gdzie poza Barlowem produkują się Michael Bublé i Sebastian Yatra. Zaprawdę, rozumiem że z singlami ambaras taki, że się nimi płyty promuje, a więc zyskują w mediach reprezentacyjną nadwyżkę. A że ludzie mają tendencję lubić piosenki, które już kiedyś słyszeli...

Tymczasem jednak "Elita" to jakaś przerażająca aberracja. Kawałem mający na celu wzięcie szturmem tej części publiczności, której daleko do beatlesowskiej melodyki, zachwyt natomiast czuje przy przerażających potworkach w stylu "Despacito". Goście z kolei to raczej kwiatek do kożucha. Nie wnoszą nic poza swoimi nazwiskami, a stara prawda jest taka, że nazwiska nie grają.

"Elita" stanowi też zapowiedź wszystkich dalszych potknięć i słabostek "Music Played by Humans", a mianowicie zwyczajnej, trwającej przez pozostałą część albumu flauty i mielizny kompozycyjnej. O ile jeszcze swingujące "The Big Bass Drum" da się nawet zanucić, przebijają przezeń dalekie echa sinatrowskiego Rat Pack, to już łzawą balladkę "This Is My Time" Robbie Williams odrzuciłby z kpiącym prychnięciem.

Brzmienia latynoskie wracają (bez powodzenia) w "Enough Is Enough" z gościnnym udziałem Beverley Knight. I tu ujawnia się jakiś przemilczany, ukryty motyw Barlowa. Taki mianowicie, że mając do zaoferowania słuchaczowi najwyżej dwie - trzy naprawdę wartościowe kompozycje, nazapraszał cały tabun gości, którzy a to klapą marynarki, a to rąbkiem sukienki mają zasłonić zwyczajną miałkość materiału. Avishai Cohen, James Corden czy nawet może najlepiej tu pasujący Barry Manilow (w wersji deluxe), podobnie jak osiemdziesięcioosobowa orkiestra, funkcjonują tu najwyżej jako żyranci mało udanego przedsięwzięcia, które może nieprzypadkowo ukazuje się w sezonie świątecznym.

Nieprzypadkowo, bo rozumiem jeśli ktoś puści sobie "Music Played by Humans" jako alternatywę fatalnych w większości świątecznych kompozycji, czyli nie tyle do kotleta, co do kutii czy barszczu. Ale poza takim układem współrzędnych zaprawdę nie wiem, jaki miałby być sens słuchania czegoś takiego. Croonerskiej muzyki czy to vintage'owej czy też o charakterze rekonstrukcyjnym mamy przecież nadpodaż, wspomnieć choćby wszystkie te "greatest songbooki" nagrywane raz po raz przez wszelakich luminarzy światowej muzyki. Tam przynajmniej są kompozycje, z którymi Barlowowi naprawdę ciężko się ścigać. Czy raczej: próbuje się ścigać i przegrywa z kretesem. Naprawdę, z czystym sumieniem możecie to nagranie ominąć. Czy wręcz: dla własnej higieny psychicznej, raczej powinniście.

Gary Barlow "Music Played by Humans", Universal

3/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas