Swedish House Mafia pozwala poczuć zapach dobrze rozgrzanej Pachy. SHM to wyrób zbliżony do house'u. A Pacha to popularny klub na Ibizie.
Na początek mały test na wyobraźnię. Jest lato, my zaś znajdujemy się w skórze 20-letniego mężczyzny, który z idealnie niezależną miną Jamesa Deana pruje furą nad polskie morze. Samotność doskwiera, testosteron buzuje, a na poboczu stoją dwie urocze dziewczyny. I jak tu się nie zatrzymać. Szybko okazuje się, że mamy w aucie przyszłe królowe dyskotek Jastrzębiej Góry, Władysławowa i Mielna. Gadać o kosmetologii nie można zbyt długo. Pozostaje muzyka. Serce (no, powiedzmy) podpowiada, że chwyciłby Van Dyk, Tiesto, Guetta. Ale rozsądek nie pozwala, gdyż źle prowadzi się zgrzytając zębami i z rękami zaciśniętymi na kierownicy tak mocno, że leci z niej sok. To jest właśnie ten moment, kiedy przydałaby się płyta Swedish House Mafii - złoty środek między muzyką bardzo złą, przebojową i w jakimś stopniu strawną.
Okrutny "The Guardian" zdążył już (po obejrzeniu dokumentu "Take One") nazwać SHM współczesnym odpowiednikiem Spinal Tap - słynnego zespołu, który... nigdy nie istniał. To dobra satyra na trzech szwedzkich didżejów-producentów wożących się jak najbardziej zblazowane gwiazdy rocka i "boksujących powietrze do electro-house'owej wersji 'Sweet Dreams' Eurythmics".
Rzeczywiście mamy do czynienia z wielkim dance'owym szwindlem. Przyznam, połknąłem haczyk. Nagrany z Pharellem Williamsem "One" to dobry, inspirujący, diabelnie skuteczny flirt z tandetą. I nagranie zupełnie niereprezentatywne dla albumu. Zresztą jeżeli ten zlepek kawałków, remiksów, "versusów" i instrumentali w ogóle mianem albumu można określić, to tylko dzięki bardzo sprawnemu warsztatowo miksowi. Proszę posłuchać jak "One More Time" przechodzi we wspomniane "One".
Najlepiej nie zachwycając się zbytnio, bo blagi jest więcej. W żadnym wypadku nie można dać się złapać na znane, bardzo dobrze kojarzące się ksywki - Coldplay, Justice, Simian, Empire of The Sun. Szwedzi mają bowiem dar zmiany w papkę wszystkiego, czego dotkną. Najlepsze co może nas spotkać, to melodyjka z "Kids" MGMT.
Nie ma się co też napalać na electro, gdyż jest go mało. Choć "Satisfaction" czy "Knas" to numery udane i od biedy mogłyby leżeć obok Daft Punku, to Steven "wykorzystuję gotowe paczki sampli i w dwie minuty kleję z nich przebój" Angello razem z Sebastianem "tak mała, to ja zrobiłem bit Kylie Minogue" Ingrosso zadzierają nosa zdecydowanie za wysoko. Najbardziej wkurzyli mnie pomysłową, klezmerską w duchu "Valodją". Jest w tym kawałku obietnica czegoś więcej, czegoś innego, świeższego. Tymczasem następne nagranie stwarza wrażenie, że puszczamy krążek od początku. Nie jest to wcale odczucie fajne.
4/10