Emeli Sandé "Real Life": Proste piosenki dla lepszego świata [RECENZJA]
Brytyjczycy często próbują zmierzyć się z klasycznym soulem, jeszcze częściej starając się przy tym wnieść sporo od siebie. Emeli Sandé chyba zrozumiała, że radiowe hity nie przyniosą jej więcej splendoru, więc postawiła na klasyczną formę.
Chyba nie ma osoby, która nie zna "Next To Me", jednego z najczęściej granych utworów w tej dekadzie. Kilka lat temu wszystkie rozgłośnie radiowe, nawet w naszym kraju (i to nie tylko komercyjne stacje!) promowały ten prosty, niczym nie wyróżniający się utwór. Od tamtej pory minęło już trochę czasu, Emeli Sandé nagrała kilka chwytliwych singli, ale żaden z nich nie zagroził piosence z debiutanckiej płyty.
Na szczęście nowy album nie przynosi tak przeciętnych singli, które mogłyby liczyć na aż tak nachalną promocję. Po kolei - zaczęło się w 2012 roku od "Our Version of Events", które w pewnym sensie było kolejną odpowiedzią Brytyjczyków na amerykańskie R&B.
Muzyczny tygiel, na którym Emeli Sandé starała się zaprezentować jako artystka kompletna, współpracując m.in. z Alicią Keys i z Naughty Boyem (tym od innego hitu - "La, La, La"). Kolejny album, "Long Live the Angels", był naturalną kontynuacją debiutu, a pomost, pomiędzy "starą" a "nową" Sandé stanowiła EP-ka "Kingdom Coming (EP)". Jak jest w przypadku "Real Life", najnowszego dzieła artystki z Sunderlandu? Inaczej. I lepiej niż dotychczas.
Trzeba było czekać trzy lata na kolejny pełnoprawny album wokalistki. Wiele problemów, kolejne zmiany daty premiery, aż w końcu "Real Life" trafiło na serwisy streamingowe i sklepowe półki. Emeli Sandé tym razem nie skorzystała z całej plejady producentów.
Płyta to niemalże autorskie dzieło Troya Millera, któremu gdzieniegdzie pomagała sama artystka. To jest strzał w dziesiątkę, ponieważ album jest nie tylko spójny (w końcu!), ale i często świetnie oddaje ducha soulu lat 70. "Love To Help", "Same Old Feeling" czy "Shine" brzmią niczym żywcem wyjęte z jakiejś zakurzonej płyty sprzed czterech dekad. Piosenki są proste (świetne "Honest"), nieprzekombinowane i nie eksponują połamanych rytmów. Nawet jeśli zwiększa się tempo, jak w tanecznym "Extraordinary Being", to przejście jest całkiem zgrabne i nie burzy harmonii.
Problemem "Real Life" jest jednak sama Sandé. O ile nie można mieć żadnych zastrzeżeń do jej wokalu, bo ten jest głęboki i czysty (imponują "Sparrow" czy "Shine", w którym jej głos dobrze komponuje się z chórem), to już o wiele gorzej jest z tekstami.
Podczas odsłuchu można poczuć się jak na wyborach Miss World, słuchając kolejnych wystąpień kandydatek na najpiękniejszą kobietę świata. Jedna chce pokoju, druga miłości, trzecia zastanawia się nad losem człowieczeństwa. Kolejne frazesy (na czele z kiczowatym "You Are Not Alone") i brak charyzmy (co uwydatnia tytułowy utwór, czerpiący z muzyki gospel) u artystki nie mogą spotkać się z większym zainteresowaniem.
Twórczość Emeli Sandé do tej pory była dość przeciętna, więc "Real Life" jawi się jako mały papierek lakmusowy w jej karierze. W końcu nagrała coś spójnego, a nie tylko zbiór lepszych i gorszych singli. Coś z pomysłem od początku do końca, ale przecież takich płyt rocznie ukazuje się sporo. O tej, podobnie jak setce innych, szybko zapomnimy, ale do niedzielnego rosołu może być niezłym dodatkiem.
Emeli Sandé "Real Life", Universal Music Polska
5/10