Dobrze to za mało
Jack White "Blunderbuss", Sonic Records
Czy Jack White tak długo wstrzymywał się z wydaniem albumu sygnowanego przybranym imieniem i nazwiskiem, by zaskoczyć fanów niespodziewaną, acz genialną - w końcu to geniusz - woltą stylistyczną? Odpowiedź na to pytanie jest krótka: Nie!
Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego tak uznany artysta o wyjątkowym portfolio (dyskografia The White Stripes), w działalności poza matczynym zespołem z chorobliwym wręcz uporem chował się za innym szyldami (The Raconteurs, The Dead Weather) i otaczał uzdolnionymi muzykami, rozbijając odpowiedzialność na kilka wybitnych lub mniej wybitnych osobistości sceny alternatywnej. Przecież John Anthony Gillis aka Jack White chyba nie obawiał się nagrać płyty po prostu jako Jack White, nie? Czekał na oficjalne zakończenie działalności The White Stripes? Najwyraźniej tak. Bo - jak się okazuje - wcale nie zaskoczył brzmieniem "Blunderbuss", który to album bezboleśnie wpisuje się w white'ową stylistykę. W sensie - dubstepu czy orkiestry symfonicznej tu nie uświadczysz, zresztą nikt poważny tego nie oczekiwał. Ale odważniejszych metamorfoz również brak. Niestety.
"Blunderbuss" to po prostu kolejny przejaw pracoholizmu Jacka White'a. Nic nie ujmując jego niezaprzeczalnemu geniuszowi - przecież to artysta, który umieścił w historii muzyki rockowej kilka klasycznych już utworów i riffów - solowy debiut jest wyprany z błyskotliwych pomysłów. Facet, który chciałby być współczesnym Bobem Dylanem, niestety nie potrafi zdobyć się odważniejszy krok naprzód, momentami grzęznąc w white'owych stereotypach. Inna sprawa, że 90% współczesnych muzyków oddałoby wiele, by lekką ręką tworzyć takie tuzinkowe dla pana Jacka kompozycje, jak na przykład "Missing Pieces" czy "Weep Themselves To Death".
Z drugiej strony od czasów bezprecedensowo zjawiskowych "White Blood Cells" czy "Elephant" minęła blisko dekada. W tym czasie wiele zdarzyło się w reprezentowanej przez artystę kategorii muzycznej (blues, garage, lo-fi), a niejaki Dan Auerbach wielokrotnie i regularnie udowadnia - w The Black Keys i nie tylko - że talent jego należy kwalifikować w kategoriach wagowych Jacka White'a. Z tego powodu z większym dystansem i chłodniejszym obiektywizmem należy spojrzeć na najnowsze dokonania byłego lidera The White Stripes. A niestety porównując garażowe bluesy z "El Camino" i "Blunderbuss", ten drugi album stoi na pozycji straconej.
Solo Jacka White'a, który na własne życzenie stworzył sobie wręcz kreskówkowy image, momentami aż za bardzo pachnie parodią. Oczywiście wszystko to kwestia przyjętej konwencji, ale... O ile w czerwono-biało-czarnych czasach The White Stripes pastisz kupowało się bez mrugnięcia oka, tym razem groteska zamieniła się w karykaturę. Przykre to, ale przerysowany "I'm Shakin'" czy napuszony "Sixteen Saltiness" zostały zbytnio przeszarżowane.
Czy zatem "Blunderbuss" jest niewart cennego czasu szacownych Czytelników? Ależ skąd. Jack White to Jack White: firma i brand, który pomimo słabszego okresu (ciągnącego się już dosyć długo, bo od czasów ostatniej studyjnej płyty The White Stripes "Icky Thumpy"), wciąż potrafi z gracją sypnąć asem z rękawa (jak np. singlowy "Love Interruption"). Plus również za to, że Jack White odważył się na tak osobisty album, dokumentujący jego ostatnie miłosne porażki. Wers "Lipstick, eyelash, broken mirror, broken home" ("Szminka, rzęsa, rozbite lustro, rozbity dom") naprawdę robi wrażenie. Takich bolesnych i krwistych wyznań jest więcej. Wreszcie, "Blunderbuss" to jednak dzieło bardziej udane od dokonań spod znaku The Raconteurs i The Dead Weather. To płyta... dobra. Jest jednak kasta artystów, dla których taka ocena powinna być niewystarczająca. Jack White należy właśnie do tej grupy muzyków, od których po prostu wymaga się więcej.
6/10
Zobacz teledysk do singla "Love Interruption":