Blisko doskonałości
The Flaming Lips "Embryonic", Warner
Linia pomiędzy eksperymentalnym arcydziełem a pseudoartystyczną bzdurą jest bardzo cienka. The Flaming Lips udało się w spektakularny sposób utrzymać równowagę i nagrać płytę roku 2009.
Świadomość bezradności podczas pisania o "Embryonic" jest jednocześnie upokarzająca i irytująca. Upokarza brak środków językowych, którymi można opowiedzieć o tym 70-minutowym dziele. Cokolwiek by się nie napisało i tak jest to niedostateczne, najwyżej mierne. Irytuje dręczący brak spokoju, jakie zasiewa to dwupłytowe wydawnictwo. Obcowanie z "Embryonic" do najłatwiejszych nie należy i trudno jest się zmusić do posłuchania tego albumu. Jeżeli już wykona się ten pierwszy krok, później trzeba się jeszcze raz zmusić. Tym razem by przestać, przerwać i odstawić. Spróbujcie sami.
Na "Embryonic" The Flaming Lips postawili na brzmienie surowe i przestrzenne. A zarazem zamknięte, wyrafinowane i duszne. Brzmienie, którym otumaniają genialne płyty Milesa Davisa z okresu fusion. Mamy tu gęsty mrok "Bitches Brew", martwy spokój z "Live Evil" i wreszcie głęboką ciszę z "In A Silent Way". Z premedytacją wspominam o tych albumach, bo "Embryonic" zasługuje jedynie na odniesienia do ponadczasowych arcydzieł. Niekoniecznie rockowych czy alternatywnych: ponad- i międzygatunkowych.
Ta płyta hipnotyzuje i rzuca urok na słuchacza. Głównym zadaniem sekcji rytmicznej jest wprowadzenie kompozycji w trans. Psychodeliczne gitary skwaszają klimat. Oleiste klawisze rozmywają obraz. By jeszcze bardziej odrealnić atmosferę, głos Wayne'a Conney'a dobiega jakby z innej przestrzeni. Zapomnijcie o bajkowych, orkiestrowych, pastelowych produkcjach, znanych z wcześniejszych albumów The Flaming Lips: na przykład "Yoshimi Battles The Pink Robots" czy nawet genialnego "The Soft Bulletin". Surowością i drapieżnością brzmienia "Embryonic" nie odstaje od najbardziej ekstremalnych produkcji garage rocka.
Słuchania nie ułatwiają również pokręcone, często improwizowane struktury utworów. Przez 70 minut zmagamy się z wizjonerskim, mocno autorskim podejściem do tematu kompozycji muzycznej. Nawet popowe piosenki (a właśnie, że są: miękki "Evil" czy nagrany z Karen O zabawny "I Can Be A Frog") nie brzmią tu standardowo. Z dwóch powodów - nijak się mają do wzorcowych, przyjaznych radiu utworów, a jeszcze mniej do eksperymentatorskich sąsiadów z "Embryonic".
Naszkicowana powyżej ryzykowna wizja została na szczęście przekuta na jakość bliską doskonałości, galerię dźwiękowych osobliwości, podróż nie wiadomo dokąd, ale na pewno daleko i głęboko. Zapraszam na tę eskapadę. Płyta 2009 roku.
9/10