Blackmore's Night "Nature's Light": Thomasa Tallisa jedenasty przewrót w grobie [RECENZJA]
Paweł Waliński
Słuchając nowej płyty Backmore'a i jego żony czuję się zupełnie jak Kajko i Kokosz, którzy w drodze do uzdrowiska zostali skonfrontowani z talentami pewnego pokładowego barda.
Zamierzchłe to czasy, bo tom komiksu wydano po raz pierwszy w 1983 r. Do Mirmiłowa trafia skierowanie na wczasy (jedno, "bo trzeba też obsłużyć inne grody"), które w wyniku losowania trafia w ręce Kajka. Oburzony Kokosz rozpacza, że zostanie w grodzie sam jak palec, więc postanawiają, że zabierze się z Kajkiem, wszak jednak na gapę. Część podróży bohaterowie odbywają drogą wodną. Kapitan statku mówi pasażerom, że "za dodatkową opłatą pokładowy trubadur umili wam rejs śpiewając przebój". Ci zgadzają się, więc rzeczony zaczyna:
"Bum tralalala
chlapie fala,
po głębinie
statek płynie
Bum tralalala
chlapie fala,
po głębinie..."
Po kilku godzinach takiego reichowskiego repetytywnego przeboju kapitan, miłościwie, ogłasza: "Za dodatkową opłatą nasz pokładowy trubadur umili wam rejs nie śpiewając już przeboju".
Słuchając nowej płyty Blackmore's Night czuję się w sumie jak jeden z owych pasażerów. A dodajmy, że wczasy na które udawali się Kajko i Kokosz były wczasami leczniczymi. A więc zamiast relaksu - ćwiczenia, a zamiast wyżerki - zielenina. Pod tym względem również podobnie.
Bo, oddając Blackmore'owi wszelakie przeszłe honory, należy uczciwie przyznać, że jego renesansowy projekt nieszczególnie wybija się na tle mu podobnych, których miejsce jest na lokalnych jarmarkach, (także w ośrodkach wczasowych), ewentualnie w miodosytniach, gdzie może stanowić tło dla konsumpcji mięsiw i przeróżnych okowit i akwawitów.
Jedenasty album formacji, nic faktycznie tu nie zmienia. "'Nature's Light' to opowieść o naturze będącej prawdziwą królową oraz o prostocie i magii codziennych cudów, które dzieją się na twoich oczach" - mówiła Candice Night. Świetnie, pani Candice. Marzec mamy, zaraz startuje kwitnienie, roślinna wegetacja, zajączki będą susać po leśnych traktach.
Ale słysząc folkrockową taniochę i tępotę aranżacji takiego "Four Winds" susać będą raczej z dala od pani, niż w pani kierunku. I całą magią codziennych cudów nie zaklnie pani rzeczywistości. A ta jest taka, że wraz z mężem stoicie państwo w jakimś cudacznym rozkroku pomiędzy jakimkolwiek kontaktem z renesansową bazą, a dokonaniami The Byrds, Fairport Convention, Steeleye Span czy choćby (nomen omen) wczesnego Renaissance.
Brzydkie wrażenie wzbiera jeszcze mocniej przy "Feather in the Wind", który - na dobrą sprawę - jeśliby akustyczny entourage zamienić na keyboarda Casio, zmieściłby się w latach 90. i stylistyce przebojów "Disco Relax". Dalej "Darker Shade of Black", czyli oczko puszczone do "Whiter Shade of Pale" Procol Harum. Puszczone, ale w slo-mo, bo by przetrwać sześć minut tego numeru trzeba chyba faktycznie być fanem Procol Harum. Czy innego późnego Pink Floyd. A znać pod koniec, że w Blackmorze nie umarł jeszcze metalowiec. Z tym, że jest to metalowiec bawarski, co to plakat Wagnera ma na ścianie, a Debussy'ego gania z maczetą.
Podobnie niestrawnie jest w utworze tytułowym, gdzie wita nas taka orkiestracja, że aż chciałoby się spytać, czy szałamaji jeszcze aby dokoptować nie mogli. Z tym, że znów to bardziej Casio niż sieriożna szałamaja, bardziej niemiecki neoklasyczny metal, niż coś sięgającego mniej sakralnych, a bardziej dworskich dokonań Thomasa Tallisa, który jak za życia znosić musiał humorki i dąsy Henryka VIII, tak i teraz spokoju nie zaznaje, bo słysząc Blackmore's Night w grobie się przewraca.
I tu nie chodzi nawet o to, że spod renesansowego kubraka wystaje fałd co gorszych wspomnień o Rainbow i Deep Purple, choćby w postaci generycznego, brzmiącego jak tańszy zamiennik "Black Velvet" Alannah Myles, bluesa w "Najnowszym muszkieterze". Nawet tam, gdzie Blackmore'owi udaje się zachować charakterystykę harmoniczną muzyki dawnej (a to wcale nie takie częste zjawisko), wszystko psuje jego żona, tkając nad tym zupełnie współczesną, zazwyczaj błahą i nieciekawą, linię wokalną.
W efekcie po raz jedenasty dostajemy ersatz muzyki renesansowej w takim stopniu, w jakim szwedzki Rednex był ersatzem bluegrassu. A, czekajcie! Trzeci od końca numer na "Nature's Light" to... "Wish You Were Here", cover nie Floydów, ale rzeczonego Rednex, który już kiedyś Blackmore's Night nagrywali. #Przypadeg?
Bez bicia przyznaję, że w okolicach debiutu i drugiego nagrania Blackmore's Night, a więc kiedy gołowąsem byłem, zdmuchującym trzynaście czy czternaście świeczek na torcie (kłamię: byłem bardzo grubym dzieckiem, torty trzymano ode mnie z daleka), blackmore'owska wizja renesansu może i była jakoś porywająca. Ale od tamtego czasu upłynęło dużo wody. I dużo płyt Blackmore's Night. I dziś trudno mi wysłuchiwać tych wypocin bez nieskrywanego poczucia żenady oraz podskórnego życzenia, by kapitan rejsu w końcu powiedział: "Za dodatkową opłatą nasz pokładowy trubadur umili wam rejs nie śpiewając już przeboju".
Blackmore's Night "Nature's Light", Mystic
4/10