Beck "Hyperspace": Przeterminowany, ale zjadliwy [RECENZJA]
Gdyby teraz chodziło o innego artystę, to śmiało można stwierdzić, że ten się rozwija i mierzy z nowymi formami. Jednak nie w tym przypadku. Beck po raz kolejny robi swoje i udowadnia, że mając prawie 50 lat na karku wcale nie trzeba się bać... pójścia na łatwiznę. Bo takim jest m.in. współpraca z Pharrellem Williamsem, współautorem ponad połowy numerów na "Hyperspace" - jednej z najbardziej nieprzewidywalnych płyt w bogatej i barwnej dyskografii Amerykanina.
Fani początkowego okresu Becka - "Mellow Gold", "Odelay" czy nawet czasów "Midnite Vultures", wspominając tylko te najbardziej znane - za bardzo nie mają tutaj czego szukać. Brak tu również hitu, a nawet hooków na miarę tych z "Loser". Jest za to pełno niezłej muzyki, która nie jest ewolucją i międzygatunkową rewolucją. Artysta zrobił to, co inni rzeźbili trzy dekady temu i wyszedł z tego obronną ręką - ma swoją wizję, chociaż tym razem ze znacznie większą pomocą innych niż zazwyczaj.
"Hyperspace" stoi z dala od alternatywnego rocka romansującego z hip hopem i samplami. Wiele już zdradza sama okładka - ejtisy, gry wideo, kiczowate filmy akcji z romansem w tle. Beck zauroczył się syntetykami z lat 80. i wyszło mu to ciekawiej, niż na poprzednim "Colors".
Nie ma tu też chałupniczej roboty, która często była jedną z największych zalet kilku poprzednich piosenek z całej, prawie trzydziestoletniej kariery. Wszystko jest tu wypolerowane na błysk. Muzykę ubarwiają chórki, na pierwszym planie są klawisze, a same melodie zostały zepchnięte na bok przez dopieszczoną do granic możliwości produkcję.
To wszystko nie tylko dzięki dużym songwriterskim umiejętnościom Becka, ale również współpracownikom, nie tylko tym, którzy przez lata grali u niego "z tyłu". Wspomniany wcześniej Pharrell pomagał napisać singlowe "Saw Lighting", w którym nie tylko doskonale słychać echa jego The Neptunes, ale i trochę przypomina starsze nagrania gospodarza dzięki charakterystycznej gitarze i harmonijce. Podobnie ma się rzecz z "Everlasting Nothing", jedynym tu numerze, w większości zachowującym klimat poprzednich produkcji, wydającym się najbardziej autorską piosenką na "Hyperspace".
Spokój wnosi Paul Epworth, współtwórca jednego z mocniejszych tutaj "Star", stały współpracownik kilku gwiazd. A te są obecne i tutaj, chociaż ciężko cokolwiek dobrego o nich napisać. Sky Ferreira w "Die Waiting" została zepchnięta niemalże na margines i jej występ wygląda co najwyżej ładnie na liście płac. Chris Martin z Coldplay, taki otwarty na wydanym niedawno "Everyday Life" swojej macierzystej grupy, w tutejszym "Stratosphere" w ogóle nie wychodzi przed szereg i skrywa się gdzieś w tle. Wszystkich godzi najmniej znany Terrell Hines. Wokalista, raper i perkusista, który w tytułowym numerze wniósł trochę urozmaicenia.
Paradoksem "Hyperspace" jest to, że ten przeterminowany, syntetyczny pop ma jednak przydatność datowaną na kilka lat do przodu, bo nawet za długi czas będzie się do niego wracało z przyjemnością. Nie grozi mu zawładnięcie listami przebojów, nie powinien także wysoko znaleźć się na końcoworocznych listach. Ale i tak warto, bo Beck ciągle gra na własnych zasadach i przedstawia się na nowo, nawet jeśli czasami za bardzo udzielają mu się emocje.
Beck "Hyperspace", Universal
7/10