Arctic Monkeys "AM": Zupa cały czas gorąca (recenzja)

Filip Lenart

Cokolwiek by ludzie nie mówili, nie jestem taki. Ten tytuł debiutanckiej płyty Arctic Monkeys w dniu premiery ich piątego albumu "AM" jawi się jak artystyczne credo kwartetu z Sheffield. Arktyczne Małpy wydały kolejną płytę inną od poprzednich, wciąż utrzymując rockową tożsamość, tyle że w zestawie innych smaków i kolorów.

Ascetyczna okładka albumu "AM" Arctic Monkeys
Ascetyczna okładka albumu "AM" Arctic Monkeys 

Stosowana przez Arctic Monkeys niecodzienna metoda wypuszczania singli i odkładania ich na kolejny album to świetny sposób na podtrzymanie zainteresowania fanów i mediów, bo dzięki temu "zupa jest cały czas gorąca". I tak od czerwca zeszłego roku zaczęły wyciekać co ciekawsze kąski albumu "AM". Każdy fan jeszcze przed odpaleniem krążka znał już rockandrollowy wymiatacz "R U Mine" czy rozpoczynający album, dobry do zarówno do playlisty każdego radia jak i jako stadionowy hit, "Do I Wanna Know". I jeśli ktoś chciałby po tych dwóch utworach oceniać prawdopodobną zawartość całego albumu, to zdziwi się mocno. Jeszcze bardziej zdziwi się ten, kto pod wpływem nowego scenicznego image'u Alexa Turnera spodziewał się pójścia w kierunku klasycznego, skocznego rockandrolla z lat 50. z elementami modnej surfowej gitary, albo z drugiej strony kontynuacji cięższego brzmienia z "Suck It and See". Nic z tych rzeczy.

Płyta "AM" to zbiór utworów z zaskakującymi elementami świadczącymi o tym, że inspiracje zespołu dawno przekroczyły bramy rockowej klasyki. Bardzo dużo słychać tu inspiracji r'n'b i to zarówno w licznych falsetowych chórkach i niektórych wokalizach Alexa, ale przede wszystkich w mięsistej sekcji rytmicznej, zahaczającej wręcz o produkcje hiphopowe.

Z drugiej strony na "AM" wyraźnie słychać odniesienia do lat 70., ale co utwór inspiracje wydają się z innej bajki. Od glam rocka z pogranicza T-Rex czy Lou Reeda po późne solowe ballady Lennona. Pojawiają się klawisze jakby z Supertramp ("Snap Out Of It"), a riff w "Arabelli" przypomina słynne walnięcia w gitarę w "War Pigs" Black Sabbath. Chórki w "Fireside" są jak żywcem wyjęte - uwaga! - z "Pod Papugami" Niemena.

Po wielokrotnym przesłuchaniu wciąż nie mam pojęcia, jakim cudem ta różnorodność układa się w jeden spójny album. Ale to się klei. Duchowy przewodnik Małp Josh Home (udzielający się tu w chórkach) ocenił tę płytę jako bardzo seksowną. I to bardzo trafne określenie opisujące klimat "AM" zarówno w warstwie muzycznej, jak i tekstowej. Niestety jednak i tym razem brakło trochę do ideału. Wśród perełek jak "Arabella" czy "Fireside" czają się wypełniacze na czele ze średnio udanymi i zbyt przesłodzonymi balladami "No. 1 Party Anthem" i "Mad Sounds".

Zarówno obcowanie z piątą płytą Arctic Monkeys jak i wspomnienie ich niedawnego koncertu na Open'erze utwierdza mnie w przekonaniu, że mamy do czynienia być może z jedynym zespołem nowej fali rocka pierwszej dekady XXI wieku, który wciąż trzyma poziom, zaskakuje nowymi brzmieniami, mało tego - rozwija się, jednocześnie podtrzymując status supergwiazdy. Sami oceńcie, czy wyrosłe na tym samym bumie Franz Ferdinand, The Strokes, Kasabian, Editors czy Kings Of Leon dotrzymują kroku Alexowi Turnerowi i jego kompanom po 10 latach od rozpoczęcia ich karier? Najlepiej sprawdzić, przesłuchując płytę "AM" i tegoroczne płyty pozostałych, które już się ukazały lub ukażą się lada moment.

Arctic Monkeys "AM", NoPaper Records

7/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas