Adam Lambert "High Drama": Niepotrzebny recykling [RECENZJA]
Nie wiem do końca, jaki przyświecał cel Adamowi Lambertowi w nagrywaniu "High Drama". Prawdę mówiąc nawet po kilkunastu przesłuchaniach nie jestem w stanie tego zrozumieć. I nie chodzi o to, że te covery są w jakikolwiek sposób złe. Po prostu są… niepotrzebne.
Szkoły coverowania można podzielić na dwie skrajne. Jedna z nich mówi o tym, by trzymać się jak najbliżej oryginału - druga natomiast to zupełne przetworzenie oryginału, najczęściej zahaczająca nawet o zmianę stylu muzycznego. Oczywiście można też jak A Perfect Circle wykorzystać oryginalne teksty, by na ich podstawie stworzyć zupełnie inne utwory. A to zaledwie jeden wyjątek w morzu milionów hołdów.
Adam Lambert w coverowaniu ma doświadczenie ogromne. W końcu początek jego kariery stanowił ósma edycja amerykańskiego "Idola", ale to nie tak ważny punkt jak projekt Queen + Adam Lambert, w ramach którego artysta gra trasy koncertowe wraz Rogerem Taylorem i Brianem Mayem, wykonując partie Freddie'ego Mercury'ego. A trzeba przyznać, wokalistą jest jednak utalentowanym, a przede wszystkim elastycznym - takim, który poradzi sobie zarówno mając za plecami rockowy band, jak i cekiniarskich keyboardzistów wokół siebie.
"High Drama" bardzo dobrze koresponduje ze stylem muzycznym Lamberta rozpoczętym na "The Original High". Nawet kiedy mamy do czynienia z bardziej gitarowym graniem, zewsząd przeciskają się wpływy elektroniki, na którą szczególnie naciska produkcja krążka. I doskonale słychać to już przy rozpoczynającym krążek "Holding Out for a Hero". Tu, jak i w "Chandelier", Lambert jest jeszcze blisko oryginału, ale już "Do You Really Want to Hurt Me" oprócz progresji akordów i tekstu nie ma z piosenką Culture Club wiele wspólnego. To rzecz, która równie dobrze mogłaby powstać od zera współcześnie i nikt by się nawet nie zorientował.
Zupełnie nie rozumiem sposobu, w jaki Lambert potraktował "Sex On Fire". Wżynające się w nerki gitary zostały zamienione na coś, co najłatwiej określić mianem jungle EDM. Problem w tym, że przez falsety oraz brak tego melancholijnego posmaku oryginału, który był wisienką na torcie, ma się wrażenie, że numer Kings of Leon brzmi niemal pastiszowo. Trudno też zachwycić się przeróbką "West Coast" Lany Del Rey, której usunięto całą subtelność i oniryczność, która tworzyła magię tego numeru.
Co więcej, albumowi zdecydowanie brakuje klucza. Obok numeru Pink coverowana jest Ann Peebles, obok Billie Eilish mamy Duran Duran, a gdzieś tam skrywa się też Noel Coward (chociaż wersja Dinah Washington jest najsłynniejszą) oraz Lana del Rey. I naprawdę trudno mi powiedzieć, gdzie ta płyta miała zmierzać i w jaki sposób przedstawiać Lamberta z innej strony. Bliżej jej bowiem do wygodnego wypełniacza wynikającego z kontraktu z wytwórnią, który nawet w swoim skądinąd ostatecznie sprawnym podejściu do coverów, nie jest zanadto kreatywny. A wtedy pozostaje wyłącznie wracanie do oryginałów.
Adam Lambert, "High Drama"
4/10