Rynek fonograficzny: Przyszłość już tu jest
Po dwuletniej przerwie na spektakularne sukcesy Adele rynek sprzedaży płyt znów ostro pikuje. "Jest ciężko" - narzeka menedżer Robbiego Williamsa, autora najpopularniejszego obecnie albumu na Wyspach ("Swings Both Ways").
Album "21" Adele to największa fonograficzna anomalia XXI wieku. Największa w sensie ścisłym, bowiem żaden inny artysta nie sprzedał 26 mln egzemplarzy jednej płyty po 2000 roku.
Adele wygrywała z "21" roczne zestawienia bestsellerów przez dwa lata z rzędu. W 2011 roku z wynikiem 15,3 mln sprzedanych egzemplarzy, w 2012 roku z 9,2 mln.
Rewelacyjne osiągnięcia Adele zaciemniły faktyczny obraz rynku sprzedaży płyt. Gdy Brytyjka zrobiła sobie przerwę na macierzyństwo, listy bestsellerów znów zaczęły wyglądać cokolwiek żałośnie.
Najpopularniejszym albumem 2013 roku na świecie została płyta "Unorthodox Jukebox" Bruno Marsa z wynikiem czterech milionów sprzedanych egzemplarzy. By znaleźć się w czołowej dziesiątce, wystarczyło sprzedać zaledwie dwa miliony płyt - mało jak nigdy.
W Stanach Zjednoczonych, gdzie prowadzone są najdokładniejsze badania sprzedaży, w 2013 roku rozeszło się aż o 26 mln płyt mniej niż w roku poprzednim.
Nie będzie odkryciem Ameryki oczywista konstatacja, że muzyki słucha się dziś przede wszystkim w radiu, w komórce (ściągnięte legalnie lub nielegalnie empetrójki), w serwisie YouTube czy za pośrednictwem serwisów streamingowych - takich jak Spotify, Wimp czy Deezer - które oferują niemal wszystkie płyty świata, niemal za darmo. Nie wszyscy są jednak z tego powodu szczęśliwi.
"Reprezentuję Robbiego Williamsa, a także kilku mniej znanych wykonawców. Powiem szczerze: jest ciężko. Dochody Robbiego Williamsa z nagrań dosłownie pikują. Tego nie da się nawet porównać z sytuacją sprzed pięciu, sześciu lat" - powiedział Tim Clark podczas debaty z brytyjskimi politykami na temat przyszłości rynku fonograficznego.
Celem utrzymania swoich wielołazienkowych rezydencji muszą wielkie gwiazdy intensywnie koncertować, z korzyścią m.in. dla takich krajów jak nasz; w ostatnich latach gości u nas rocznie po kilkadziesiąt artystów największego światowego formatu.
Wpadają raz na jakiś czas na przykład muzycy Iron Maiden, którzy przyznali się, że analizują nielegalne pobieranie swojej twórczości; dzięki temu wiedzą, w jakich regionach świata, w jakich konkretnie miastach ich muzyka cieszy się największym powodzeniem. Na tej podstawie planują swoje trasy koncertowe. Ta śmiała metoda sprawiła, że zamiast jęczeć, jak bardzo są pokrzywdzeni, udało im się zwiększyć swoje zarobki.
Największe powody do jęczenie mogłaby mieć Rihanna, której piosenki pobrano nielegalnie pięć milionów razy w samym tylko 2013 roku (kiedy to, dodajmy, nie wydała żadnej płyty). Ale też Rihanna nie wygląda na kogoś, kto z powodu piractwa klepałby biedę i rozdzierał szaty.
Artyści zresztą podzielili się na dwa obozy. Gdy serwisy streamingowe, rzekomo w imieniu młodych artystów, zaatakował Thom Yorke, szybko nadział się na ripostę Moby'ego.
"Kiedy słyszę, jak narzeka na Spotify, to chcę mu powiedzieć: zachowujesz się jak stary dziad krzyczący na zbyt szybkie pociągi. Artyści, którzy potrafią się zaadaptować do nowej rzeczywistości, radzą sobie świetnie. Muzyk, który tworzy albumy, jeździ w trasy, jest DJ-em, remiksuje, robi ścieżki dla gier komputerowych czy filmów, nie ma się czym martwić. To dziwne i niezdrowe, kiedy ludzie chcą ograniczać postęp tylko dlatego, że nie potrafią się dostosować. Nie widzę sensu w zwalczaniu przyszłości, która już tu jest" - ocenia Moby.
Już w 2009 roku, gdy rozmawiałem z Mobym, o piractwie wypowiadał się prawie że przychylnie.
- Moim celem jest dotarcie do ludzi ze swoją muzyką. Jestem szczęśliwy, kiedy można ją usłyszeć w radiu czy kiedy znajduje się w czyimś odtwarzaczu. Nie interesuje mnie, w jaki sposób ona tam trafia. Dla mnie zaszczytem jest fakt, że ktoś chce posłuchać tego, co stworzyłem - mówił Moby.
Oczywiście, żadna z gwiazd nie ma najmniejszego zamiaru tworzyć za "Bóg zapłać". Ale nowa rzeczywistość nie jest dla nich wcale tak upiorna, jak próbuje się ją przedstawiać. Dobrą ilustracją są zarobki Madonny z 2012 roku. Otóż ponad 90 proc. jej dochodów (32 miliony dolarów z łącznie 34,6 mln) pochodziło ze światowej trasy koncertowej "MDNA Tour". Jak widać przeciętna sprzedaż i letni odbiór płyty "MDNA" w żaden sposób nie odbił się na znakomitej kondycji finansowej Madonny.
A Britney Spears? Jeszcze lepszy przykład. Jej najnowszy album "Britney Jean" okazał się sprzedażową klapą, i to taką z gatunku spektakularnych, a mimo to wokalistka w ciągu najbliższych dwóch lat zarobi 30 milionów dolarów za występy w Las Vegas. Z playbacku, dodajmy na marginesie.
Sytuacja jest jasna: albumy przestały służyć do zarabiania pieniędzy. Ich komercyjnym zadaniem jest mobilizowanie fanów do kupowania biletów na koncerty.
Wydawać by się mogło, że pikująca sprzedaż płyt to świetna wiadomość dla tych, którzy tak bardzo czekają na upadek wytwórni płytowych. Nic z tych rzeczy. Dzięki tzw. kontraktom typu 360 stopni wytwórnie, w zamian za działania promocyjne, zapewniają sobie udziały we wszystkich aspektach wykorzystania marki artysty. Grube ryby pozostaną więc grubymi rybami. Taka rewolucja bez (oczekiwanych) ofiar.