Reklama

Orange Warsaw: Prawie sukces

Pierwszy dzień festiwalu Orange Warsaw 2011 to sukces połowiczny pod każdym niemal względem.

Połowicznie poradzili sobie meteorolodzy, którzy jakiś czas temu zapowiadali hucznie tropikalny czerwiec, a tymczasem w piątek, na warszawskiej Legii pogoda była raczej wiosenna. Na szczęście nie padało.

Połowicznie udała się frekwencja: trybun i płyty stadionu Legii - mimo dużej kampanii promocyjnej - nie udało się zapełnić w całości, wolnych miejsc było naprawdę sporo, a z drugiej strony nie powtórzyła się zeszłoroczna klapa. Piotr Metz chwalił się w rozmowie z INTERIA.PL 25 tysiącami sprzedanych karnetów na każdy dzień. Dyrektor artystyczny imprezy wyłożył nam przy okazji swoją koncepcję "festiwalu miejskiego":

Reklama

- To festiwal, na który nie wyjeżdża się na trzy dni pod namiot, tylko festiwal w centrum miasta, na który można dojść pieszo, iść spać do domu i wrócić następnego dnia - wyjaśnił Metz w rozmowie z INTERIA.PL, przekonując, że Orange Warsaw to pierwsza tego typu impreza w Polsce.

Połowicznie dobre były również koncerty. Rozczarowaniem okazał się występ My Chemical Romance z dość podmęczonym trudami trasy koncertowej czerwonowłosym frontmanem Gerardem Wayem na czele. Wokalnie w dużo lepszej dyspozycji był tego dnia choćby Michał Szpak, ale to właśnie Gerard budził największe emocje wśród dziewczyn pod sceną.

Co rusz fanki MCR rozkręcały zaplanowane wcześniej akcje: a to wyciągały kolorowe karteczki, a to zakładały nie mniej kolorowe maski, w górze fruwały baloniki, istny lunapark. Każdy, nawet najbardziej leniwy ruch wokalisty komentowany był piskiem, a nawet łzami wzruszenia. Tymczasem miałem wrażenie, że dawni liderzy nurtu emo grali w Warszawie na pół gwizdka (Piotr Metz powiedział nam, że zarówno dzień przed, jak i dzień po Orange Warsaw mieli zaplanowane inne koncerty).

Palma pierwszeństwa wśród piątkowych artystów bez dwóch zdań należy się brytyjskiej grupie Skunk Anansie. Wokalistka Skin na konferencji prasowej wzdrygnęła się słysząc, że może być dla kogoś wzorem do naśladowania. I faktycznie, niektóre z jej szaleństw scenicznych można by opatrzyć ostrzeżeniem: nie próbujcie tego robić w domu. Skin to nieokiełznany żywioł, mówi się o niektórych frontmanach, że są scenicznymi zwierzętami - Brytyjka to idealna ilustracja tego sformułowania. Jest w niej dzikość, jest w niej też nuta wściekłości, która często przydaje się artystom, a zwłaszcza członkom rockowych składów. Skunk Anansie w Warszawie pokazali, że nie biorą jeńców. Świetny koncert, czego się zresztą spodziewano tutaj.

Na koniec organizatorzy wystawili pewniaka - Moby'ego. Liczyłem, że Amerykanin w środku koncertu roztoczy melancholijne, pełne samotności klimaty z albumów "Wait For Me" i "Destroyed". Stało się jednak inaczej - Moby oświadczył, że jest piątkowy wieczór i w związku z tym publiczności należy się dobre disco. Słowa wprowadził w czyn - zestaw utworów i aranżacje znacznie częściej prezentowały klubowe oblicze Moby'ego. Ale nie ma co narzekać, bo i w tym wydaniu Moby jest znakomitym artystą, a widok tysięcy widzów skaczących w górę podczas "Lift Me Up" robił wrażenie.

Podczas spotkania z dziennikarzami i fotoreporterami Moby zaskoczył wszystkich, wyciągając aparat fotograficzny i pstrykając zdjęcia wymierzonym w niego obiektywom (również na scenie muzyk robił zdjęcia publiczności). Amerykanin w trakcie konferencji prasowej podkreślał, że Polska nie jest dla niego anonimowym punkcikiem kolejnego tournee.

- Polska fascynuje mnie z powodu historii, położenia geograficznego, kultury. To niesamowite, że wasz kraj tak szybko staje się nowoczesny - powiedział Moby.

Jeszcze przed piątkowymi występami udało nam się porozmawiać z Piotrem Lisieckim, który był wyjątkowo stremowany debiutem przed tak dużą publicznością. Znany z "Mam talent" młody wokalista nie ukrywał, że lepiej czuje się w bardziej kameralnych, spokojniejszych miejscach.

- To największe wydarzenie w moim życiu. Będzie tyle ludzi... Wiąże się z tym odpowiednio większy stres. Zdecydowanie preferuję kameralne występy. Dziwnie się tu czuję jako gwiazda - przyznał Piotr.

W sobotę, drugiego dnia Orange Warsaw, czekają nas występy reaktywowanych Sistars oraz dwóch brytyjskich gwiazd - będą to Plan B i Jamiroquai. Mike Skinner (The Streets) niestety odwałał swój występ w Warszawie z powodu komplikacji związanych z ciążą jego partnerki.

Michał Michalak, Warszawa

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy