Reklama

Opaski przesądziły sprawę

Gdy ze sceny płynęły dźwięki utworu "Paradise", wszyscy już dawno stali. Cały Stadion Narodowy stał. To najlepsza recenzja tego, co zrobił w środowy (19 września) wieczór brytyjski zespół Coldplay.

Rzecz z tym wstawaniem jest o tyle niezwykła, że trybuny wielkich stadionów podczas koncertów to zazwyczaj publiczność "kontemplująca". Zmusić choćby jej część do ruszenia się to wyzwanie. Postawić na nogi wszystkich, by bez skrępowania skakali lub przynajmniej podrygiwali, to już zadanie z gatunku "próbuj, ale nie daję ci szans". A jednak...

Drugi koncert Coldplay w Polsce pokazał, jak duża jest różnica między występem festiwalowym, a koncertem, nad którym artysta ma kontrolę od a do z. Występ na Open'erze, owszem, bezbłędny. Natomiast popis, który zafundowali w ramach własnego tournee, wykroczył poza ramy grania piosenek tak dalece, że trudno się było czasem zdecydować czy patrzeć na scenę, czy na to, co się dzieje na stadionie.

Reklama

Wiem, jest ryzyko przeholowania, pisząc na gorąco. Stukając w klawiaturę o pierwszej w nocy, zdaję sobie sprawę, że może w ten sposób powstać pean nieznośny, niestrawny. Ale zaryzykuję, bo czuję się wręcz w obowiązku, by na temat tego koncertu hiperbolizować.

Coldplay to czterech przyjaciół, którzy grają ze sobą od samego początku istnienia zespołu. Przy wolniejszych, akustycznych utworach stają blisko obok siebie. Widać, że swoją pracę po prostu kochają. Na stadionach czują się doskonale, to jest ich arena, to jest ich żywioł. A nade wszystko zawsze słynęli z profesjonalizmu. Oczywiste było, że nie dadzą plamy. Szczególnie mając w repertuarze takie utwory, jak "Fix You", "Viva La Vida", "The Scientist", "Clocks" czy - tu wiano wniósł piąty album - choćby "Paradise". Natomiast o wyjątkowości koncertu przesądziły didaskalia.

Mała rzecz, a cieszy. Mała rzecz, a pomnożona przez kilkadziesiąt tysięcy zapiera dech w piersiach. Trochę głupio podniecać się zabawką, ale zabawka naprawdę okazała się czymś... metafizycznym (tylko nie zmuszajcie mnie do używania nieznośnego określenia "magiczny"). O czym mowa? O różnokolorowych opaskach na rękę, które widzowie otrzymywali przy wejściu. Podobno kosztują zespół fortunę, ale zrezygnować z czegoś tak fantastycznego nie sposób.

Opaski te - sterowane radiowo - zapalały się w kluczowych momentach koncertu. Widok migoczącego w rytm muzyki Stadionu Narodowego był po prostu oszałamiający. Ale to tylko jeden z elementów wizualnych, o które zadbał zespół i jego ekipa. Właściwie to każdy metr kwadratowy warszawskiej areny był elementem scenografii. Na trybunach pojawiły się elementy graffiti, w ten sposób ozdobione było również dźwiękowe centrum dowodzenia na środku płyty. W trakcie koncertu na całym stadionie umieszczono dmuchane, podświetlane elementy - płomienie, serca i motyle. Piękne wrażenie robiły również fantazyjnie pomalowane balony puszczone w ruch przez ekipę Coldplay.

Nawet taki banał, jak confetti podczas "In My Place", potrafił wzruszyć. Tak, dokładnie tak. Widzowie mieli łzy w oczach. Nie dlatego, że zobaczyli kolorowe papierki i usłyszeli łatwy do nucenia przebój z radia - wyłączmy na chwilę sarkazm. Po prostu, całość tej inscenizacji, w połączeniu z tekstami utworów oraz charyzmą i energią przeuroczego Chrisa Martina, stworzyła tak piorunujący efekt.

Bywały momenty zaskakujące. Coldplay wychodzą na pierwszy bis, ale tak jakby nie wyszli. To znaczy telebim pokazuje zespół w trakcie wykonywania "Up In Flames", a chłopaków na scenie po prostu nie widać. Na nic się zdało stawanie na palcach (byliśmy na płycie, z jej prawej strony). No nie ma...

Instynkt podpowiedział, by zlokalizować reflektor i podążać za jego światłem. Co się okazało? Muzycy wyłonili się na samym tyle płyty! Dzięki temu widzowie, którzy oglądali Brytyjczyków ze stu metrów, nagle mieli ich na wyciągnięcie ręki. Takie właśnie momenty - tak, zaplanowane, wyreżyserowane - zapadają w pamięć i stanowią o wyjątkowości wydarzenia.

Wokalista Coldplay, wiadomo, kokietował. Ale był bardzo wiarygodny, gdy przekonywał, że ma do czynienia z najlepszą publicznością podczas tegorocznej trasy zespołu. Już po trzech utworach, wyraźnie pobudzony, zapowiedział, że w ramach rewanżu dadzą "best fucking concert ever". Nawet jeśli słowa nie dotrzymali, to byli blisko.

Michał Michalak, Warszawa

Opaski w akcji - amatorskie nagrania z innych koncertów:


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Coldplay | Warszawa | koncert | Stadion Narodowy w Warszawie | relacja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy