Moje życie jest słodkie
Sting na początku października ukończył 58 lat, co uczcił powrotem do aktywnej działalności z kilkoma niespodziankami. Po pierwsze, zapuścił brodę, po drugie - nagrał dość dziwny album, poświęcony... zimie.
Tomasz Słoń rozmawiał ze słynnym artystą w jego rodzinnych stronach, niedaleko Newcastle w Anglii, nie tylko o zimowej płycie "If On A Winter's Night...". W rozmowie Sting ogłosił definitywny koniec The Police, opowiedział o uzależnieniu od Internetu i ujawnił, że nie wie, co będzie robił w przyszłości.
Wywiad zorganizowano w przepięknym zameczku-hotelu "Lumley Castle", położonym pół godziny drogi od Newcastle. Mieliśmy rozpocząć o godz. 10.30, ale Sting pojawił się kwadrans... wcześniej. Nie wyglądał i nie czuł się najlepiej - poprzedniego wieczoru zagrał drugi pod rząd koncert w katedrze w Durham, a później do 4 rano jammował w jednym z lokalnych pubów z muzykami, którzy towarzyszyli mu zarówno na nowej płycie, jak i podczas obu koncertów zarejestrowanych z myślą o wydaniu ich na DVD.
Za oknami panowała co prawda już jesień, ale w rozmowie ze Stingiem nie sposób było nie wspominać o zimie, nie tylko dlatego, że ubrany był w prosty, wełniany sweter. Tej porze roku poświęcony jest bowiem jego najnowszy album, który pierwotnie miał być typowym projektem na Boże Narodzenie. Sting odrzucił jednak ten pomysł swojej wytwórni.
- Nie jestem fanem pisania o reniferze z czerwonym nosem, bałwanie i Świętym Mikołaju. Powiedziałem im: "O nie, tego się nie podejmę". Zamiast tego postanowiłem podejść do tematu w sposób szerszy. Zima to dla mnie kontekst o bardzo bogatej symbolice.
- Pochodzę z północy Anglii, a częścią mentalności ludzi Północy jest odczuwanie potrzeby nadejścia zimy jako czasu, kiedy można dokonać rewizji swojego życia, zapaść w sen, oddać się refleksjom. Wszystkie utwory na tej płycie mają w sobie magiczną zimową aurę, opowiadają magiczną historie.
- W tę koncepcję wpasowały się chrześcijańskie legendy. Zima jest porą duchów, duchów przeszłości. Bardzo pasowała mi ta koncepcja. Spodobała mi się również atmosfera opowiadania zimowych historii w gronie ludzi skupionych wokół ognia.
Sting opowiada o zimowym albumie - zobacz video:
Sting nie byłby jednak sobą, gdyby nie podszedł do tematu w nietypowy sposób - postanowił bowiem przygotować nie tylko własne kompozycje, ale i sięgnąć bo niezwykle bogatą spuściznę kulturową miejsc, w których się wychowywał, jak i innych rejonów świata.
- To był dla mnie bardzo interesujący projekt, ponieważ wynajdywałem w tym celu różne stare utwory, pieśni ludowe, klasyczne utwory, a następnie wkomponowywałem w nie moje własne piosenki - zarówno te stare, jak i nowe. W ten sposób połączyłem własne dokonania z muzyką o znacznie starszym rodowodzie, niż muzyka pop.
- Interesujące gatunki muzyczne to w mojej opinii nie tylko pop, blues czy jazz. Interesuje mnie historia sztuki pisania piosenek jako takiej, od początków jej istnienia. Daje mi to poczucie bycia częścią pewnego artystycznego dziedzictwa.
Na ostateczny kształt płyty duży wpływ miały rzecz jasna wspomnienia Stinga z dzieciństwa związane z zimą, choć nie są one najmilsze. Był najstarszym z czwórki dzieci roznosiciela mleka, więc musiał pomagać ojcu w pracy. Muzyk postanowił się teraz zmierzyć z tym okresem swego życia.
- Moje wspomnienia z dzieciństwa są bardzo wyraźne. Zwłaszcza te dotyczące mojego ojca, ponieważ każdego ranka pomagałem mu roznosić mleko, bez względu na pogodę. Wstawaliśmy o piątej rano, żeby dostarczyć ludziom lodowate mleko. Nie są to, jak widać, przyjemnie wspomnienia, ale za to mają w sobie wielki ładunek wyobraźni.
- Pamiętam, jak brnęliśmy przez śnieżne zaspy, przez dziewiczy śnieg zalegający na ulicach, a dookoła nie było żywego ducha - było to bardzo pobudzające dla wyobraźni. Nie rozmawialiśmy zbyt dużo; mój ojciec za wiele do mnie nie mówił. Mogłem więc oddawać się marzeniom. Było w tym coś nawiedzonego.
Co ciekawe, samych świąt Bożego Narodzenia młody Gordon Sumner (bo tak Sting naprawdę się nazywa) bardzo nie lubił.
- Dzień Bożego Narodzenia był zawsze dniem pełnym napięcia. Nie lubiłem - i wciąż nie lubię - Bożego Narodzenia. Ale bardzo lubię zimę. Co do świąt, to wydaje mi się, że towarzyszy im zbyt silna presja, żeby odczuwać szczęście. Tymczasem Boże Narodzenie to trudny czas dla wielu ludzi. Wiele osób popada w głębokie przygnębienie i zdenerwowanie. Mnie czasami dopada melancholia.
- Wydanie tej płyty zbiega się co prawda w czasie ze świętami, w pewien sposób nawiązuje on do Bożego Narodzenia, ale jego kontekst jest o wiele szerszy. Kto wie, może ludzie będą mieli potrzebę posłuchania czegoś innego, niż oklepanych "White Christmas" czy "Frosty the Snowman"? To istotnie mnie nudzi; to komercyjny nonsens. Tymczasem potrzeba świętowania w środku zimy to coś istotnego dla psychiki, zwłaszcza, jeśli żyje się na Północy. Potrzebujemy tego czasu - czasu, który przynosi światło wśród ciemności.
Płyta "If On A Winter's Night..." ma w sobie niezwykle duży ładunek duchowości, a Sting sięga często po religijne odwołania, takie jak np. kolędy, choć sam dziś otwarcie mówi o sobie, że jest agnostykiem.
- Zostałem co prawda wychowany w wierze katolickiej, ale nie jestem katolikiem. Myślę, że te historie są częścią naszej tradycji, i powinny zostać opowiedziane na nowo - nawet przez agnostyka. Nie tracą nic ze swojej magii, nawet w takich okolicznościach. Na Ziemię zstępuje anioł i oznajmia młodej kobiecie, że będzie miała dziecko. To dość radykalna koncepcja... Mówi więcej o seksualnej polityce średniowiecza, niż cała etyka tamtej epoki.
- Mimo wszystko to jednak magiczne historie. Osobiście nie mogę przyjąć jako prawdy wiary historii o dziewicy, która wydała na świat dziecko. Nie muszę - co nie zmienia faktu, że jest to magiczna metafora, którą mogę dowolnie zinterpretować - mam do tego prawo.
Sting nie obawia się, że jego nowa płyta - dość w sumie monotonna i smutna, choć pełna muzycznych smaczków - zostanie z zaskoczeniem przyjęta przez dotychczasowych fanów.
- Moim pragnieniem jest zaskakiwać słuchaczy, nie pozwolić, aby po przesłuchaniu płyty powiedzieli: "Właśnie tego spodziewaliśmy się po Stingu!" Chcę ich zaskakiwać, licząc na to, że jednocześnie uda mi się ich zachwycić.
- Tworzę muzykę dla siebie, ale jednocześnie zależy mi na reakcjach ludzi. Jestem artystą, który nagrywa płyty dla ludzi! Mam świadomość tego, że niektórym nie spodobają się moje dokonania - jest to wpisane w ten zawód - ale znajdą się też tacy, którym przypadną one do gustu. Ten album nie ma się podobać odbiorcom muzyki techno czy dance.
- Słuchacze, którym podobały się twoje wcześniejsze płyty, zapewne są ciekawi efektów mojej pracy. Cenię wysoko intelekt odbiorców mojej muzyki, w związku z czym lubię stawiać im wyzwania. Daję im rezultat moich aktualnych muzycznych zainteresowań. Jeśli podzielają te zainteresowania - to świetnie. Jeśli nie - trudno. Do tej pory spotkałem się jednak z całkiem pozytywnymi reakcjami na tę płytę.
- Nie mam poczucia misji. Tworzę muzykę przede wszystkim dla swojej własnej satysfakcji, aczkolwiek lubię objaśniać swoją twórczość i doszukiwać się jej uzasadnienia. Śpiewam i piszę muzykę, bo czyni mnie to szczęśliwym. Nie realizuję w ten sposób żadnej misji.
Do nagrywania projektu nazwanego ostatecznie "If On A Winter's Night...", Sting zaprosił niezwykłą grupę muzyków, pochodzących z różnych zakątków świata...
- Jeśli chodzi o Vincenta Ségala, to pracowałem z nim w Paryżu, w listopadzie ubiegłego roku. Występowałem wówczas w operze z Elvisem Costello. Vincent grał w orkiestrze. Słuchałem go podczas jam session, jak grał bossa novę i bluesa na wiolonczeli... Stwierdziłem, że to typ muzyka, jakiego poszukuję, więc zaprosiłem go do współpracy.
- Dominic (Miller) gra ze mną od dwudziestu lat, podobnie jak Kathryn (Tickell), która przez cały ten okres współpracowała ze mną przy większości moich płyt. Pewnego dnia zapytała, czy może przyprowadzić swojego brata; nie miałem żadnych obiekcji. Tak mniej więcej wyglądał dobór ludzi. To był bardzo interesujący proces.
Zimowa płyta Stinga nagrywana była oczywiście zimą, tyle że we włoskiej Toskanii, gdzie muzyk od lat ma swój dom. Praca zaczęła się tuż po Nowym Roku.
- To był styczeń, panował lodowaty mróz - wspólnie dokonaliśmy przeglądu piosenek. Siedzieliśmy w kuchni; jak już wspomniałem, było bardzo zimno, więc siedzieliśmy opatuleni przy kominku i graliśmy. Eksperymentowaliśmy z materiałem; pewne rzeczy wychodziły, a pewne nie. Co wieczór urządzaliśmy takie jam session, a w trakcie grania pomysły rodziły się same.
- Tak powstał utwór "Christmas At Sea", na kanwie wiersza Roberta Louisa Stevensona, w którym śpiewa Mary Macmaster. Pamiętam, jaki oczarowany byłem słuchając, jak śpiewała go w moim domu. Pomyślałem, że to wspaniały sposób powołania tego wiersza do muzycznego życia. Wspólnie nadaliśmy tej kompozycji ostateczny kształt i muszę przyznać, że jest to mój ulubiony utwór na całym albumie "If On A Winter's Night...".
W Toskanii Sting w ostatnich latach spędza większość czasu - nie tylko mieszka tam, ale i sporo pracuje.
- Toskania jest miejscem, w którym na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat spędziłem więcej czasu, niż gdziekolwiek indziej. Ale również nie mogę powiedzieć, abym zapuszczał tam korzenie. Mam tam po prostu dach nad głową. Lubię lotnisko Heathrow. (śmiech) Czuję się tam jak w domu.
- Mój włoski dom położony jest na wzgórzu, w związku z czym jest wystawiany na wiatry wiejące od Alp. Panuje tam mroźny klimat i absolutnie nie jest ciepło. W lecie to się przydaje. Dużo pracuję we Włoszech, ponieważ mam tam studio nagraniowe. Rano zabieram mojego psa na spacer, następnie ćwiczę jogę, jem śniadanie, wchodzę do studia, gdzie spędzam większą część dnia... Dużo gram.
Jak na artystę, który wymyka się tradycyjnym schematom, Sting nad swoją muzyką pracuje w nietypowy sposób.
- Nigdy nie pracuję w studiu w ścisłym sensie tego słowa. Pracuję we własnym domu, w którym mam studio. Stołu mikserskiego i studia nie oddziela nic - to jedno wielkie pomieszczenie. Dzięki temu możemy pracować wszyscy razem: inżynierowie dźwięku, muzycy, producenci - znajdujemy się we wspólnej przestrzeni. Taki model pracy nie ma w sobie nic z kliniczności regularnego studia, przypomina bardziej jam session - takie, jak to z ubiegłej nocy. (śmiech) Być może jestem zbyt drobiazgowy, ale tradycyjne studia doprowadzają mnie do szału.
- Spędzam dużo czasu z moimi instrumentami. Chociaż w ich towarzystwie tak naprawdę nigdy nie jesteś sam. Instrument to najlepszy przyjaciel muzyka. Dzień bez muzyki byłby dla mnie jak dzień bez jedzenia, bez wody.
Muzyka jest dla niego czymś więcej, niż zwykłym sposobem na zarabianie na życie.
- Mam w zwyczaju więcej grać, niż słuchać. Nie słucham muzyki po to, by się odprężyć. Muzyka to dla mnie materiał, który przetwarzam. Rzadko zdarza się, że siadam sobie wygodnie w fotelu i pozwalam, by ogarnęły mnie dźwięki muzyki. Nad muzyką po prostu pracuję.
- A kiedy pracuję, tak naprawdę nie czuję, że pracuję. Moja praca, czyli pisanie muzyki, jest dla mnie po prostu przyjemnością. Zawsze podchodziłem do tego w ten sposób, i chyba właśnie ta obsesja na punkcie muzyki pozwoliła mi zachować zdrowie psychiczne. Ponieważ muzyka jest obsesją - jest zaburzeniem obsesyjno-kompulsyjnym, które sprawia, że poświęcasz jej całe dnie.
- Nie wiem, kim byłbym bez muzyki. Nie chcę się nawet nad tym zastanawiać.
Oczywiście, muzyka nie wypełnia całego życia Stinga. Jego wielką pasją jest piłka nożna, kibicuje oczywiście drużynie Newcastle United, a we Włoszech często chodzi na mecze tamtejszych drużyn. Na co dzień korzysta z internetu i twierdzi, że jest od niego uzależniony, a zwłaszcza od poczty e-mailowej.
- Potrafię korzystać Internetu, owszem. Wysyłam maile, odbieram maile... Czytam wiadomości, mimo iż lubię tradycyjne gazety - sprawdzam je dosłownie co godzinę. Jestem od tego uzależniony.
Co ciekawe, korzystania z Internetu nauczył się sam, mimo iż ma sporą gromadkę dzieci, głównie z drugiego małżeństwa z obecną żoną Trudie. Najmłodszy jest 13-letni obecnie Giacomo, którego starszym rodzeństwem są: 19-letnia Coco (wokalistka i modelka), 24-letni Jake (studiuje filmoznawstwo) i 25-letnia Bridget Michael (robi filmy). Do tego dochodzi dwójka dzieci z pierwszą małżonką Frances Tomelty - 32-letni Joe (gra w zespole Fiction Plane, który otwierał koncerty The Police) oraz 27-letnia Fuschia.
- Moje dzieci obserwują mnie i robią to samo. Niektóre też są muzykami, więc pod moim wpływem poświęcają gros swojego czasu graniu i doskonaleniu swoich muzycznych umiejętności.
- Moja najmłodsza córka i mój najstarszy syn są artystami. Obserwuję ich i rozpoznaję cechy, które im przekazałem. Barwę głosu, lekkie pióro... Mówię sobie: OK., to macie po mnie, ale skąd u was taka cecha - nie mam pojęcia! To swoista ewolucja; można powiedzieć, że widzę, jak udoskonalają tę "markę".
- Nie ingeruję w ich poczynania, Cokolwiek bym powiedział, zostałoby to natychmiast zdyskredytowane. Jestem dla nich po prostu tatą. Czasami jednak, kiedy chcę osiągnąć dany efekt, mówię im coś zupełnie przeciwnego, a oni postępują wtedy tak, jak sobie tego po cichu życzę. Jestem z nich taki dumny...
- Kiedy widzę moje dzieci na scenie, mam poczucie dobrze wykonanego zadania.
Sting jest jednym z tych nielicznych artystów, z którymi robienie wywiadu to czysta przyjemność, nawet gdy jest trochę zmęczony trudami poprzedniej nocy. Można z nim porozmawiać praktycznie na każdy temat, jest otwarty i przyjazny. Jest normalny, co po tylu latach w show-biznesie może wydawać się nieco dziwne.
- Ależ ja nie jestem normalny! (śmiech) A mówiąc poważnie, zanim zostałem muzykiem, miałem zwyczajną pracę. Była to praca, do której musiałem chodzić codziennie, i za którą dostawałem zwyczajną pensję. Byłem nauczycielem. Myślę, że jeżeli zostaje się celebrytą natychmiast po skończeniu szkoły średniej, traci się poczucie rzeczywistości. Ja mogę odnieść wszystko do moich osobistych doświadczeń.
A są one niezwykle bogate, choć Sting ma świadomość, że czasy największej popularności ma już za sobą, a w wieku 58 lat inaczej spogląda na swoje życie.
- Moje życie jest słodkie. Mając 58 lat smakuję je tak, jak nie czyniłem tego nigdy wcześniej. Jestem wielkim szczęściarzem. Cieszę się smakiem tego życia i jego słodyczą.
- W wieku 58 lat przychodzi taka chwila, kiedy przestajesz orbitować - i kierujesz się w stronę domu. Zataczasz krąg, by wrócić do swoich korzeni. Chcąc zrozumieć tę podróż, jaką jest moje życie, muszę wrócić do domu. Sądzę, że jest to nostalgia za przeszłością, za moją własną przeszłością, za korzeniami i kulturą, w której wyrosłem.
- Większość swojego życia spędziłem w podróży; nie wracam tutaj, w okolice Newcastle, zbyt często. Miło jest znaleźć się tu znów i tworzyć muzykę w tym właśnie środowisku. Wszystkie utwory na nowej płycie są metaforą, wszystkie w jakiś sposób odnoszą się do mnie. Tak, mój dom przyciąga mnie. Moi rodzice już nie żyją [oboje zmarli w 1987 r. na raka - przyp. TS], ale mój brat ciągle tutaj mieszka [jest, podobnie jak ich ojciec, roznosicielem mleka - przyp. TS] , podobnie jak moja siostra [pracuje na lotnisku w Newcaste - przyp. TS]. Ostatniego wieczoru odwiedziło mnie też wielu krewnych, ludzi, których nie widziałem od wielu, wielu lat. To było cudowne.
- Parę dni temu, wieczorem, wybraliśmy się do Wallsend, miasta, w którym się urodziłem. Dom, w którym niegdyś mieszkałem, został co wyburzony, ale na miejscu pozostał jednak stary pub o nazwie "The Ship in the Hole". Zebraliśmy zespół i daliśmy koncert w tym właśnie pubie. I muszę powiedzieć, że było to fantastyczne doświadczenie. Następnego wieczoru graliśmy już w katedrze w Durham.
Sting uważa się za człowieka szczęśliwego. Odniósł sukces, jest bogaty, ma udaną rodzinę. Co tak naprawdę daje mu poczucie szczęścia?
- Myślę, że przede wszystkim działania nastawione na realizację mojego artystycznego potencjału, wysiłki, by być tak dobrym, jak tylko się da. Także przebywanie z ludźmi, którzy zmierzają w tym samym kierunku, którzy starają się osiągnąć ten sam cel. Otaczam się ludźmi o takiej właśnie mentalności, o otwartym podejściu do kwestii odbioru i tworzenia muzyki. Każdy na tej scenie przejawiał taką samą artystyczną postawę.
- Życie napawa mnie ciekawością. Tak wiele jest w nim rzeczy do zrozumienia, do
odkrycia. Wciąż się uczę, to klucz do mojego jestestwa. Mam tak niewiele czasu... Tak, spieszę się.
Nawet gdyby mógł cofnąć czas, nie zmieniłby nic w swoim bogatym życiu.
- Jeśli zmienia się jedną nitkę w tkaninie, cała jej struktura zostaje zaburzona. Dlatego nie można nic zmieniać; mam do swojej dyspozycji jedną talię kart - i muszę nią rozegrać całą partię.
Gdy nieco żartobliwie pytam Stinga, czy po nagraniu zimowej płyty nie powinien nagrać kolejnych, podobnych, tym razem poświęconych wiośnie czy lecie, przez chwilę zastanawia się całkiem poważnie.
- To nie jest takie oczywiste, ale może coś w tym jest... Chciałbym nagrywać płyty na konkretny temat - tak, by odbiorcy, kupując je, byli świadomi tego, w jaki nastrój ich wprawią podczas tej godziny, kiedy będą ich słuchać. Innymi słowy, chciałbym nagrywać albumy koncepcyjne.
- Może nie jest to pomysł szczególnie nowatorski, ale z pewnością o wiele bardziej interesujący, niż luźna kombinacja popowych piosenek różniących się od siebie klimatem i treścią. Jestem zwolennikiem tworzenia spójnych projektów. Chciałbym wyjść poza zwykłe zestawienia utworów, które ludzie z takim upodobaniem ściągają z Internetu.
- Mogę się całkowicie mylić, ale chcę wierzyć, że słuchacze świadomie decydują się na pozostanie w konkretnym nastroju przez pewien czas.
Sting o planach na bliższą i dalszą przyszłość nie chce mówić zbyt wiele. Najpierw chciałby trochę koncertować ze swym najnowszym projektem.
- W grudniu gramy koncert w Nowym Jorku. Ostatniego wieczoru Francuzi rozmawiali z nami o potencjalnym koncercie w Paryżu. W przypadku takiego repertuaru czasu na koncertowanie nie ma jednak zbyt wiele - w grę wchodzą jedynie listopad, grudzień i styczeń.
- Jeżeli projekt okaże się sukcesem, być może rozwiniemy go w przyszłym roku. Chciałbym, żeby ta grupa nadal trzymała się razem; to fantastyczni ludzie!
Również o swych dalszych planach nagraniowych nie opowiada zbyt konkretne, bo tak naprawdę może zrobić co tylko zechce. Jako artysta osiągnął już taką pozycję, że praktycznie może nagrać płytę z dowolnym repertuarem, w dowolnym czasie.
- Nie mam pojęcia, co wydarzy się w następnej kolejności, naprawdę. Akurat tego typu przedsięwzięcie, jak nowy album, wyraża mnie najlepiej na tym etapie, na jakim się obecnie znajduję. W tej chwili nie czuję potrzeby nagrania kolejnej płyty pop - ale może kiedyś to się zmieni? A może nagram album heavymetalowy? Nie wiem!
- Cokolwiek nastąpi, jestem na tej szczęśliwej pozycji, że mogę eksperymentować i mam w sobie na tyle obiektywizmu, by w ten właśnie sposób postrzegać swoją twórczość.
Jedno jest natomiast pewne - nie ma szans na ponowną reaktywację grupy The Police, mimo sukcesu światowej trasy 2007/2008, podczas której grali także w Polsce. Co do tego Sting jest obecnie w stu procentach pewien.
- Koło się zamknęło. Zdecydowanie ogłosiliśmy, że na tym koniec. Reaktywacja The Police była jednak ciekawym doświadczeniem, a ludzie cieszyli się mogąc znów zobaczyć nas razem na scenie.
- Był to niewiarygodny sukces, ale naprawdę nie musimy tego powtarzać.
A jak w takim razie widzi siebie za dziesięć lat - jako artystę i jako człowieka?
- Za dziesięć lat będę 68-latkiem... Sam nie wiem. W życiu nie mamy żadnych gwarancji, nie wiemy nic. Ale podoba mi się to. Jedną z rzeczy, która przerażała mnie w profesji nauczyciela, było to poczucie, że - mając 25 lat -mogłem bez trudu wyobrazić sobie siebie w wieku, w którym jestem obecnie, wciąż wykonującego ten zawód!
- Droga, jaką zamiast tego wybrałem, jest być może nieco bardziej niebezpieczna, ale za to o wiele bardziej ekscytująca. Nie wiem, co mnie na niej spotka.
Tomasz Słoń, Durham
PS. Specjalne podziękowania dla Katarzyny Kasińskiej za tłumaczenie wywiadu.