Reklama

Lepiej być nie mogło

Wzruszone wokalistki Sistars, ujmująca wszechstronność Bena Drew występującego jako Plan B i dwugodzinne szaleństwo grupy Jamiroquai wraz z jej fanami; drugi dzień festiwalu Orange Warsaw dostarczył takich emocji, jakich oczekuje się od długiego wieczoru z muzyką na żywo.

W sobotę, 18 czerwca, na stadionie warszawskiej Legii odbyły się tylko trzy koncerty - swój przyjazd w ostatniej chwili odwołał Mike Skinner z projektem The Streets. Jednak każdy z tych trzech koncertów był wyjątkowy, i to wyjątkowy w inny sposób.

Zaczęło się od powrotu Sistars po pięcioletniej przerwie we wspólnej działalności. Siostry Przybysz - Natalia i Paulina - oraz Bartek Królik i Marek Piotrowski początkowo niechętnie zapatrywali się na tę jednorazową reaktywację. Warto jednak było ich namówić, bowiem na scenie zobaczyliśmy muzyków dojrzalszych i jednocześnie niesamowicie przejętych swoim powrotem.

Reklama

Była tam ekscytacja, wzruszenie, wreszcie niczym nieskrępowana radość z odkurzenie doskonale znanych utworów Sistars, takich jak "Sutra", "Freedom" czy "Inspirations". Uwagę przykuwała zwłaszcza Natalia, która na bosaka biegała po całej scenie, skakała i prezentowała przy tym wyborny wokal. Siostrom w trakcie koncertu zaszkliły się oczy, kiedy widziały jak publiczność reaguje na zespół.

- Paulinka, nie płacz. Jakoś to przeżyjemy - śmiała się starsza w tym rodzeństwie. - To tylko make-up - ripostowała Paulina.

Czy ten występ jest przygrywką do powrotu zespołu już na dobre? To nie takie proste. Każdy z członków ma swoje zobowiązania - siostry w związku z działalnością solową, a Marek i Bartek mają w planach nowe albumy Agnieszki Chylińskiej, zespołu Łąki Łan, a także debiut w duecie (jako, nomen omen, Plan B). Ale wola wspólnego grania jest. "Nie naciskajmy ich" - apelował Piotr Metz, dyrektor artystyczny festiwalu.

W rozmowie z INTERIA.PL Paulina Przybysz w obrazowy sposób opowiedziała o niepewności związanej z powrotem Sistars:

- To jest tak, jakby ktoś zadzwonił i powiedział: musi pan teraz ze swoją byłą żoną wyjechać na dwutygodniowe wakacje. A rozwód był nerwowy. Okazało się, że to małżeństwo ma jeszcze jakieś szczątki pozytywu.

- A na pewno ma dzieci i dzisiaj te dzieci dały o sobie znać - dodał Bartek Królik.

Po Sistars pojawił się Plan B. Wstępem do jego koncertu był popis niesamowitego beatboxera - nie było dźwięku, którego nie potrafiłby z siebie wydobyć. W ciągu 10 minut zafundował sobie i widzom wycieczkę przez kilka dekad muzyki rozrywkowej, poczynając od motywu z "Ojcza Chrzestnego".

Później scena należała już do Bena Drew. Artysta, którego przedwcześnie zamknięto w szufladce "hip hop", udowodnił swoją wielką wszechstronność. Równie dobry z niego raper, co wokalista. Ma piękną, czystą barwę i z wielką swobodą porusza się po bardzo różnych rejonach muzyki rozrywkowej - od grime'u po soul, przez pop rock. Oprócz autorskich utworów usłyszeliśmy też odważne covery "Kiss From a Rose" Seala i "Stand By Me" Bena E. Kinga.

Na koniec Plan B wraz z kolegami z zespołu zabawił się w... pogo. Hiphopowe pogo. Wyglądało to zaiste brawurowo.

Równie interesująca była konferencja prasowa z udziałem muzyka. Ben podzielił się swoją opinią na temat społeczności Polaków w Wielkiej Brytanii.

"Polacy są tańsi i lepsi. Swoją pracę wykonują profesjonalnie. Anglicy nie są dobrymi pracownikami fizycznymi. Mam dużo szacunku dla Polaków, którzy wyjeżdżają, by zarobić na jedzenie dla swojej rodziny" - powiedział Brytyjczyk.

Plan B oświadczył też bez wahania, że "brytyjski hip hop jest martwy" i podkreślił, że nie czuje się zdrajcą hip hopu, tylko muzycznym innowatorem. Pewność siebie jak najbardziej uzasadniona.

Deserem i zarazem głównym daniem (uczta na całego!) był zespół Jamiroquai dowodzony przez niezmordowanego Jay Kaya. Były to dwie godziny pysznego, funkowego grania, bas nawet pod dachem stadionu brzmiał porywająco. Występowi grupy towarzyszył ogłuszający aplauz, a fani formacji przyjechali w pióropuszach i innych fantazyjnych nakryciach głowy (oraz reszty ciała).

Jay Kay nieustannie tańczył, skakał, wbiegał i zbiegał z podestu przygotowanego specjalnie po to, by Jay mógł wbiegać i zbiegać; pod koniec zszedł do publiczności i wymienił z kilkaset uścisków, jakby chciał się pożegnać z każdym z osobna.

Festiwal Orange Warsaw, jeśli będzie rozwijany konsekwentnie, ma szansę stać się taką marką, jaką jest już Coke Live, Open'er czy Off. To oczywiście inny rodzaj imprezy, inaczej odbiera się muzykę na stadionie, a inaczej na wielohektarowej łące, ale wspólnym mianownikiem może być tutaj chęć przyjeżdżania dla samego festiwalu, niezależnie od wykonawców.

Michał Michalak, Warszawa

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Orange | na żywo | Jamiroquai | Sistars | Orange Warsaw
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy