Reklama

Katy Perry w Krakowie: I jak tu jej nie kochać? (relacja z koncertu)

Jeżeli w muzyce chodzi o to, by uszczęśliwiać ludzi, Katy Perry przez ponad dwie godziny koncertu w Krakowie zrobiła z nas największych szczęściarzy na świecie. I wcale nie piszę tego w imieniu najmłodszych słuchaczy.

W Kraków Arenie było wszystko. No, prawie wszystko. Zabrakło tylko roztańczonych rekinów z niedawnego występu na Super Bowl i tego "ognia z..." - jak niektórzy śmiali się z fajerwerków towarzyszących Katy Perry podczas jej lotu nad stadionem. Na krakowskim występie amerykańskiej gwiazdy, ci sami obserwatorzy też by mieli pewnie sporo okazji do śmiechu, bo trasa "Prismatic" to jeden wielki i długi show, w którym kolorowe atrakcje sypią się na widzów już od pierwszych minut. Ale choć nie wszystkim muszą się one podobać, trudno tego widowiska jako całości nie docenić, tak samo jak ciężko odmówić jego autorce: raz - pomysłowości i wyobraźni, dwa - konsekwencji w budowaniu wizerunku najbarwniejszej postaci dzisiejszej sceny pop. Powodów, dla których należałoby jej za to przyklasnąć, Katy Perry dała w Krakowie aż nadto.

Zacznijmy od samej oprawy. Kto widział wspomniany spektakl przy okazji tegorocznego Super Bowl, albo chociaż jeden z teledysków piosenkarki ten teoretycznie wiedział, czego się można po jej koncercie spodziewać. Były przykuwające oko wizualizacje i animacje (od egipskich motywów do "Dark Horse" po słodkie - lub nie, co kto lubi - kociaki zapowiadające "International Smile"), fluorescencyjne i zmieniane dosyć często kostiumy, najczęściej ruchome rekwizyty (konie, samochody, balony i dużo więcej), gromada wygimnastykowanych tancerzy (i to jak, bo potrafiących się wyginać także w powietrzu) oraz - co w przypadku Katy jest już pozycją obowiązkową - jej przeloty nad publicznością (idę o zakład, że ten ostatni, w "Birthday", będzie się wielu długo śnił po nocach).

Reklama

Ale momentów, w których Perry potrafiła zaskoczyć nawet najbardziej wiernych i na bieżąco śledzących jej poczynania fanów, też było sporo. Najlepsze były te, w których mimo gwiazdorskiego statusu i teatralnej, skrupulatnie zaplanowanej (i tak też realizowanej) formy koncertu, pokazywała swoją normalną twarz i brała się pod rękę (dosłownie) z widzami. Dziewczyny, których Katy zaprosiła na scenę (jedna zrobiła sobie z nią selfie, druga mogła dzięki niej świętować swoje urodziny), tego wieczoru nie zapomną z pewnością do końca życia. Właściciele chętnie podpisywanych przez Perry w trakcie występu płyt, będą się do nich modlić, a chłopakowi który rzucił do jej stóp zaproszenie na swoje 18. urodziny, wypowiedziane w jego kierunku "happy birthday" będzie dzwoniło w uszach przynajmniej do trzydziestki.

Śmiejcie się z tego, jeśli chcecie. Dla mnie to zmyślnie zmontowany popowy spektakl, w którym Katy Perry osiągnęła już perfekcję. Przebiera się w kolorowe wdzianka i zaprasza na scenę małoletnich, ale wciąż pozostaje jedną z nielicznych, które potrafią stworzyć przyzwoity muzyczny, mainstreamowy produkt. I udowadnia, że jedno nie wyklucza drugiego.

W Krakowie za kolorową oprawą szła równie eklektyczna, ale też porządna muzyka rozrywkowa, którą gwiazda wieczoru zyskała zresztą u mnie dodatkowe punkty. Setlista na papierze wyglądała może i na oczywistą, bo Perry zmieściła na niej wszystkie największe i najbardziej też oczekiwane przeboje plus kilka piosenek z ostatniej płyty, ale brawa się jej należą za brzmieniowe urozmaicenia. Za to, że "Hot N Cold" odświeżyła w nieco broadwayowskiej, a "I Kissed A Girl" w mocno rockowej (i nawet nie był jej już przy tym potrzebny Lenny Kravitz) wersji. Że "By the Grace of God" , "The One That Got Away", "Thinking of You" i "Unconditionally" umiejętnie połączyła w ujmującym, akustycznym secie (kto wie, czy to nie był najlepszy, muzyczny moment wieczoru), a do "International Smile" przemyciła z gracją cytat z "Vogue" Madonny. I najważniejsze - że poza numerami właściwymi bawiła się koncertową formą, fundując przed niektórymi z nich kilkuminutowe intra, w których pobrzmiewały też śmiało (tak, tak) elektroniczne dźwięki. I te świeże, jak dubstep we fragmencie remiksu kawałka "Peacock", jak i wygrzebane klasyki robiące za podkład pod utrzymany w stylu disco "Walking on Air".

Patrzyłem na to wszystko i myślałem: no i jak tu jej nie kochać? Przecież mogła wyjść, odśpiewać i odegrać swoje z taśmy, rzucić na koniec łamaną polszczyzną "dziękuję", a i tak by jej klaskali. Ale w kategorii muzycznego show, Katy Perry przeskoczyła śpiewające konkurentki zza Oceanu z lekkością porównywalną do tej, z jaką poradziła sobie podczas wykonywania "Roar" ze skakanką. Dopóki nie przyjedzie do Polski nieobecna tutaj jeszcze Taylor Swift albo Nicki Minaj i czymś nas nie zaskoczy, trudno sobie wyobrazić, by ktokolwiek z popowego mainstreamu zostawił po sobie wrażenie lepsze niż właśnie Katy Perry. Roar.

Tomek Doksa, Kraków

Zobacz teledyski Katy Perry na stronach Interii!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Katy Perry | koncert w Polsce
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy