Katy Perry w Krakowie: I jak tu jej nie kochać? (relacja z koncertu)
Jeżeli w muzyce chodzi o to, by uszczęśliwiać ludzi, Katy Perry przez ponad dwie godziny koncertu w Krakowie zrobiła z nas największych szczęściarzy na świecie. I wcale nie piszę tego w imieniu najmłodszych słuchaczy.
Zacznijmy od samej oprawy. Kto widział wspomniany spektakl przy okazji tegorocznego Super Bowl, albo chociaż jeden z teledysków piosenkarki ten teoretycznie wiedział, czego się można po jej koncercie spodziewać. Były przykuwające oko wizualizacje i animacje (od egipskich motywów do "Dark Horse" po słodkie - lub nie, co kto lubi - kociaki zapowiadające "International Smile"), fluorescencyjne i zmieniane dosyć często kostiumy, najczęściej ruchome rekwizyty (konie, samochody, balony i dużo więcej), gromada wygimnastykowanych tancerzy (i to jak, bo potrafiących się wyginać także w powietrzu) oraz - co w przypadku Katy jest już pozycją obowiązkową - jej przeloty nad publicznością (idę o zakład, że ten ostatni, w "Birthday", będzie się wielu długo śnił po nocach).
Ale momentów, w których Perry potrafiła zaskoczyć nawet najbardziej wiernych i na bieżąco śledzących jej poczynania fanów, też było sporo. Najlepsze były te, w których mimo gwiazdorskiego statusu i teatralnej, skrupulatnie zaplanowanej (i tak też realizowanej) formy koncertu, pokazywała swoją normalną twarz i brała się pod rękę (dosłownie) z widzami. Dziewczyny, których Katy zaprosiła na scenę (jedna zrobiła sobie z nią selfie, druga mogła dzięki niej świętować swoje urodziny), tego wieczoru nie zapomną z pewnością do końca życia. Właściciele chętnie podpisywanych przez Perry w trakcie występu płyt, będą się do nich modlić, a chłopakowi który rzucił do jej stóp zaproszenie na swoje 18. urodziny, wypowiedziane w jego kierunku "happy birthday" będzie dzwoniło w uszach przynajmniej do trzydziestki.
Śmiejcie się z tego, jeśli chcecie. Dla mnie to zmyślnie zmontowany popowy spektakl, w którym Katy Perry osiągnęła już perfekcję. Przebiera się w kolorowe wdzianka i zaprasza na scenę małoletnich, ale wciąż pozostaje jedną z nielicznych, które potrafią stworzyć przyzwoity muzyczny, mainstreamowy produkt. I udowadnia, że jedno nie wyklucza drugiego.
W Krakowie za kolorową oprawą szła równie eklektyczna, ale też porządna muzyka rozrywkowa, którą gwiazda wieczoru zyskała zresztą u mnie dodatkowe punkty. Setlista na papierze wyglądała może i na oczywistą, bo Perry zmieściła na niej wszystkie największe i najbardziej też oczekiwane przeboje plus kilka piosenek z ostatniej płyty, ale brawa się jej należą za brzmieniowe urozmaicenia. Za to, że "Hot N Cold" odświeżyła w nieco broadwayowskiej, a "I Kissed A Girl" w mocno rockowej (i nawet nie był jej już przy tym potrzebny Lenny Kravitz) wersji. Że "By the Grace of God" , "The One That Got Away", "Thinking of You" i "Unconditionally" umiejętnie połączyła w ujmującym, akustycznym secie (kto wie, czy to nie był najlepszy, muzyczny moment wieczoru), a do "International Smile" przemyciła z gracją cytat z "Vogue" Madonny. I najważniejsze - że poza numerami właściwymi bawiła się koncertową formą, fundując przed niektórymi z nich kilkuminutowe intra, w których pobrzmiewały też śmiało (tak, tak) elektroniczne dźwięki. I te świeże, jak dubstep we fragmencie remiksu kawałka "Peacock", jak i wygrzebane klasyki robiące za podkład pod utrzymany w stylu disco "Walking on Air".
Patrzyłem na to wszystko i myślałem: no i jak tu jej nie kochać? Przecież mogła wyjść, odśpiewać i odegrać swoje z taśmy, rzucić na koniec łamaną polszczyzną "dziękuję", a i tak by jej klaskali. Ale w kategorii muzycznego show, Katy Perry przeskoczyła śpiewające konkurentki zza Oceanu z lekkością porównywalną do tej, z jaką poradziła sobie podczas wykonywania "Roar" ze skakanką. Dopóki nie przyjedzie do Polski nieobecna tutaj jeszcze Taylor Swift albo Nicki Minaj i czymś nas nie zaskoczy, trudno sobie wyobrazić, by ktokolwiek z popowego mainstreamu zostawił po sobie wrażenie lepsze niż właśnie Katy Perry. Roar.
Tomek Doksa, Kraków