Justin Timberlake: Talent kontra przyjemność
Był jednym z najważniejszych popowych wokalistów, gdy stwierdził, że bardziej pociąga go jednak aktorstwo. Fani jego muzyki czują się zdradzeni. Justin Timberlake kończy właśnie 30 lat i śmiało broni swojej decyzji.
Minęły już ponad cztery lata od premiery ostatniego albumu ("FutureSex/LoveSounds") tego niezwykle utalentowanego Amerykanina z Memphis. Na kolejną nie ma co czekać, bo Justin zachłysnął się aktorstwem i nie planuje wchodzić do studia nagrań. Może kiedyś - to najmocniejsza deklaracja, na jaką jest się w stanie zdobyć.
Timberlake wystąpił dotąd w 11 filmach, m.in. w głośnym obrazie "The Social Network" w reżyserii Davida Finchera, gdzie zagrał wcale niemałą rolę Seana Parkera - rozrywkowego i wizjonerskiego twórcy serwisu Napster.
Hollywoodzka przygoda 30-latka nabiera rumieńców - w 2011 i w 2012 roku zagra on w przynajmniej czterech kolejnych produkcjach. Zobaczymy go m.in. w głównej roli w obrazie "Friends With Benefits", gdzie partnerować mu będzie piękna Mila Kunis (ostatnio w "Czarnym łabędziu").
Opus magnum
Często mówi się o muzykach czy sportowcach, że najlepiej byłoby, gdyby odeszli u szczytu kariery, pozostawiając po sobie jak najlepsze wrażenie. Timberlake, choć kariery wokalnej nie zakończył, moment na jej przerwanie - z punktu widzenia tej teorii - wybrał idealny.
"FutureSex/LoveSounds" to nie tylko szczytowe osiągnięcie Timberlake'a, ale i jedno z najlepszych wydawnictw w dorobku producenta Timbalanda.
A zaczęło się od sporu. Wokalista chciał zaskoczyć wszystkich, nagrywając album alternatywny. Był zafascynowany takimi zespołami, jak Radiohead, Arcade Fire, The Strokes czy The Killers, chciał połączyć przebojowość z wyszukanymi brzmieniami - idealnym przykładem wydawał mu się zespół Coldplay. Timbaland, słysząc te sugestie, zgłosił stanowcze weto. Argumentował, że obaj nie mają doświadczenia w takiej muzyce i że fani nie zrozumieją tego kroku. Z powodu nalegań Justina, przygotowali kilka "demówek" na bazie tego pomysłu, ale ostatecznie wspólnie zdecydowali o rezygnacji z nagrywania alternatywnego albumu (część materiału ostatecznie wykorzystali jako wstępy do utworów).
Justin Timberlake i "What Goes Around... Comes Around":
Pomocnik Timbalanda, Danja, opowiadał, że płyta powstawała bardzo spontanicznie. Cała trójka przynosiła pojedyncze pomysły muzyczne, później razem starali się je rozwijać. Czasami był to riff, do którego bity wymyślał Timbaland, innym razem "Timbo" czy Justin przynosili kawałek melodii, w której razem, we trójkę, dalej "dłubali". Niektóre z piosenek powstały w wyniku wygłupów czy improwizacji.
Swój udział w tworzeniu "Future Sex..." mieli także dwaj inni znakomici producenci: Rick Rubin wyprodukował utwór "(Another Song) All Over Again", a Will.i.am "Pose". Przy tylu świetnych współpracownikach nie można było chyba nie nagrać dobrej płyty. Mało kto się jednak spodziewał, że będzie ona aż tak dobra.
Wydawnictwo rozeszło się w 14 milionach egzemplarzy na całym świecie i spotkało się z aplauzem krytyków, nawet tych, którzy mainstreamem na co dzień gardzą. Magazyn "Rolling Stone" umieścił "Future Sex..." w gronie najlepszych albumów 2006 roku, serwis Rhapsody poszedł dalej i obwieścił, że to jeden z najlepszych longplayów dekady. Ciepłych słów nie szczędził też alternatywny, opiniotwórczy serwis Pitchfork, wystawiając mu wysoką notę 8/10.
Justin Timberlake i "My Love":
Timberlake w tandemie z Timbalandem pokazał, na czym polega pop robiony z rozmachem, inteligentny, wielowarstwowy, a zarazem przebojowy, taneczny, bujający od pierwszych dźwięków. Tym większe więc zaskoczenie, że osiągnąwszy taki poziom wtajemniczenia, Justinowi śpiewanie po prostu znudziło się.
Niewdzięcznik? Justin ripostuje
Po 2006 roku muzyczna kariera Timberlake właściwie stanęła w miejscu, aczkolwiek podkreślić należy, że nie została całkowicie zawieszona. Wokalista nagrywał duety, m.in. z Madonną, Ciarą czy Timbalandem, a także pracował nad utworami innych artystów, pomagał na przykład Leonie Lewis.
Fani piosenkarza mają mu za złe, że zamiast zostać postacią na miarę Michaela Jacksona (niektórzy wróżyli i taki obrót spraw), oddaje się pracy, do której ma mniejszy talent. Gołym okiem widać przecież, że aktorem jest najwyżej poprawnym, w porywach - niezłym. Justin nie pozostawia tych złośliwości bez odpowiedzi:
"Fani pytają mnie, dlaczego nie idę obraną wcześniej ścieżką. Patrzą na mnie, jakbym był niewdzięcznikiem, skoro zamieniłem karierę muzyczną na filmową" - zauważa.
"Chciałbym zadać wszystkim krytykującym mnie pytanie - gdybyście otrzymali taką szansę [grania w hollywoodzkich produkcjach - przyp. red.], co byście z nią zrobili?" - irytuje się Timberlake.
No bo cóż z tego, że Justin ma talent do tańczenia i śpiewania, że czuje muzykę pop jak mało kto, skoro więcej satysfakcji daje mu praca przed kamerą?
Michał Michalak