40 lat lidera Take That, czyli wyjść z boysbandu z twarzą

Gary Barlow, człowiek stojący za niesamowitymi sukcesami zespołu Take That, w czwartek (20 stycznia) obchodzi 40. urodziny. Choć zaczynał karierę w sztucznie skonstruowanym boysbandzie, to w ciągu 15 lat stał się jednym z najwybitniejszych brytyjskich kompozytorów muzyki pop, a jego Take That są dziś największym zespołem w Anglii.

Gary Barlow: Lokomotywa pociągowa Take That
Gary Barlow: Lokomotywa pociągowa Take Thatarch. AFP

Choć to Robbie Williams skupia na sobie uwagę mediów, Mark Owen jest ulubieńcem fanów, Jason Orange najlepiej tańczy, a Howard Donald układa choreografię, to jednak Gary Barlow jest bezsprzecznie najważniejszym członkiem Take That. Zresztą przyjrzyjmy się faktom.

Jako artysta solowy Gary miał dwa Numery Jeden na brytyjskiej liście przebojów, a jego solowa płyta "Open Road" również wspięła się na szczyt zestawienia. Jeszcze bardziej imponująco wygląda karta Barlowa jako kompozytora Take That - aż jedenaście przebojów stało się Numerami Jeden na Wyspach, a siedem płyt grupy dotarło do szczytu listy bestsellerów. Dodatkowo, lider Take That otrzymał aż pięć prestiżowych nagród Ivor Novello Awards przyznawanych przez British Academy of Composers and Songwriters.

To stawia naszego jubilata w jednym szeregu z największymi kompozytorami w historii brytyjskiej muzyki popowej. Być może niektórym trudno to przełknąć, zwłaszcza biorąc pod uwagę boysbandową przeszłość artysty.

Zaczęło się od Depeche Mode

Wszystko zaczęło się od kultowego na Wyspach Brytyjskich programu telewizyjnego "Top Of The Pops". 10-letni Gary Barlow oglądał właśnie kolejną odsłonę show, gdy grupa Depeche Mode zaprezentowała singel "Just Can't Get Enough". Zachwycony występem Dave'a Gahana i kolegów młodzieniec zażądał od rodziców syntezatora, który ostateczne otrzymał pod choinkę. Przez następne lata przyszły lider Take That niestrudzenie uczył się odgrywać na klawiszach przeboje zasłyszane w radio i w telewizji. A jednym z pierwszych utworów, jaki nauczył się grać, był hymn jego ukochanej drużyny piłkarskiej FC Liverpool, czyli "You'll Never Walk Alone".

Odtwórcze szkolenie umiejętności instrumentalnych i przygotowanie słuchu to jedno, a pierwsze próby samodzielnej działalności kompozytorskiej to drugie. 15-letni Gary postanowił wziąć udział w konkursie BBC na piosenkę bożonarodzeniową. Z utworem "Let's Pray For Christmas" trafił aż do półfinału i został zaproszony do profesjonalnego studia nagraniowego, gdzie zarejestrował skomponowaną przez siebie piosenkę.

Ten sukces pozwolił Gary'emu uwierzyć w swój talent i ośmielił do pierwszych występów w pubach, gdzie pomiędzy chętnie słuchanymi przez bywalców szlagierami, przemycał własne utwory. Nikt pewnie wówczas nie sądził, że za kilka lat to właśnie ten młody chłopak będzie autorem przebojów śpiewanych przez całe Wyspy Brytyjskie.

Lider boysbandu

Pomógł mu w tym menedżer Nigel Martin-Smith, który zainspirowany i zachęcony sukcesami New Kids On The Block, postanowił stworzyć brytyjską wersję boysbandu. Z takim CV Gary Barlow stał się rokującym kandydatem na lidera zespołu. Nadzieje i oczekiwania spełnił z nawiązką, stając się jednoosobową maszyną do komponowania nie tylko przebojów, ale całych albumów. Płyty "Everything Changes" (1994) i "Nobody Else" (1995) trafiły na szczyt listy bestsellerów, jednocześnie generując całą masę singlowych przebojów.

Trudno w to uwierzyć, ale pierwszy z tych albumów zawierał cztery Numery Jeden, a drugi "jedynie" trzy piosenki, które trafiły na 1. miejsce listy hitów. Tylko jedna z nich, nowa wersja "Relight My Fire" Dana Hartmana, nie została skomponowana przez Barlowa. Wydana w 1996 roku kompilacja "Greatest Hits" stała się europejskim Numerem Jeden i jednocześnie podsumowała nieprawdopodobny dorobek młodego kompozytora.

Take That w ciągu kilku lat stali się wielkimi gwiazdami. Listy przebojów należały do zespołu, klipy opanowały rotację stacji telewizyjnych, okładki pism - niekoniecznie muzycznych - biły po oczach zdjęciami chłopaków. Boysband miał nawet własną wersję lalek. A jakby komuś było mało, to mógł sobie kupić "takethatową" szczoteczkę do zębów. Pod hotelami, w których nocowali członkowie zespołu, stróżowały tłumy nastolatek. Wokaliści wspominają dziś, że czasami obawiali się o swoje bezpieczeństwo. Taka była cena zawrotnej popularności.

W zespole nie działo się jednak dobrze. Wręcz przeciwnie: tarcia na linii Barlow-Williams, plus rozrywkowy tryb życia tego drugiego, będącego przeciwieństwem ułożonego Gary'ego, doprowadziły do odejścia Robbiego z zespołu i w konsekwencji zakończenia pierwszego rozdziału w działalności Take That. Barlow, jako lider, kompozytor i utalentowany wokalista oraz instrumentalista, predestynowany był do osiągnięcia sukcesu solowego. Co najmniej takiego jak Take That. A na pewno większego niż znienawidzony Robbie Williams. Artysta miał zostać "nowym George'em Michaelem".

Zobacz klip do "Back For Good":


Zamiast sukcesu... nadwaga

O ile pierwsza nagrana na własny rachunek płyta Gary'ego Barlowa "Open Road" (1997) i pochodzące z niej single "Forever Love" and "Love Won't Wait" doczłapały jeszcze na szczyty notowań, to już kolejne solowe dokonania artysty lepiej przemilczeć. Napiszmy jedynie, że po wydaniu drugiej solowej płyty "Twelve Months, Eleven Days" (1999) wytwórnia postanowiła pozbyć się niepotrzebnego balastu w postaci byłego lidera Take That i rozwiązała z nim umowę.

W tym czasie Robbie Williams, w dużej mierze dzięki sukcesowi ballady "Angels", stawał się najpopularniejszym solowym artystą w Wielkiej Brytanii. To musiało boleć ambitnego Gary'ego, który przecież był współodpowiedzialny za wypromowanie Robbiego - Williams w końcu śpiewał jego piosenki!

Po latach Barlow przyznał, że okres po wyrzuceniu z koncernu płytowego, były najtrudniejszym w jego życiu. Artysta zaszył się w swoim domu i kolosalnie przybrał na wadze. W wywiadach opowiadał również, że stracił wszelką nadzieję na powrót do muzycznego show-biznesu jako gwiazda. Stał się drugo-trzecioplanową postacią, która komponowała dla innych: Shirley Bassey, Charlotte Church czy Willa Younga.

Zobacz klip do "Forever Love":


Nikt w nich nie wierzył

W 2005 roku Gary Barlow, Mark Owen, Jason Orange i Howard Donald postanowili zreformować Take That. W sukces tego przedsięwzięcia nie wierzył nikt, nawet sam twórca boysbandu Nigel Martin-Smith, który zdecydowanie odmówił jakiegokolwiek zaangażowania w reaktywację grupy. Niezbadane są jednak wyroki show-biznesu, a talent Barlowa okazał się niezmierzony. Wbrew prognozom i przeciwieństwom, Take That napędzani osobowością Gary'ego, ponownie wpadli w koleinę sukcesów: dwa single "Patience" i "Shine" stały się Numerami Jeden, tak jak zresztą płyta "Beautiful World" (2006).

Wydany dwa lata później "The Circus" - kolejny Numer Jeden z następnymi przebojami, które trafiły na szczyty notowań - tworzył historię, stając się albumem, na który złożono najwięcej zamówień w dziejach brytyjskiej fonografii. Posypały się nagrody (m.in. Brit Awards), a zapotrzebowanie na koncerty odrodzonych Take That przerosło najśmielsze oczekiwania. W ciągu pięciu godzin wyprzedano milion wejściówek na trasę "Take That Present: The Circus Live"!

Bezsprzecznie odpowiedzialny za te sukcesy Barlow tryumfował. Udowodnił światu, że potrafi sobie poradzić bez Robbiego Williamsa. Przecież "dorosłe" Take That pobiło dokonania boysbandu z lat 90. A jak się później okazało, grając ze swoim adwersarzem w tej samej drużynie, można było poprawić te niesamowite osiągnięcia.

Zobacz klip do przeboju "Patience":


Znów poprowadził do sukcesu

Powrót Robbiego Williamsa w szeregi Take That był z jednej strony bardzo prawdopodobny, a z drugiej niekonieczny. Bo po co zespół, który jest na szczycie, miałby zmieniać przynoszącą efekty formułę tylko po to, by podać rękę upadłemu gwiazdorowi? Jak się okazuje, istotna okazał się opinia Barlowa, który nie chciał po raz kolejny nagrywać płyty i ruszać w trasę jedynie w czwórkę. Lider Take That przyznał w rozmowie, że powrót Robbiego czynił zespół "bardziej interesującym".

Zanim jednak do tego doszło, dwaj oponenci musieli wytłumaczyć sobie wszelkie kontrowersje, nawet te sięgające 1991 roku! Ponoć już po kilkunastu minutach dyskusji atmosfera na tyle się oczyściła, że Gary i Robbie "tarzali się ze śmiechu", jakby wszystkie animozje i obrzucanie się błotem na łamach prasy nie miało miejsca. Z rezydencji Williamsa, gdzie rozmowa miała miejsce, prowadziła już prosta droga na szczyty. Kolejna, którą przebyli Take That przewodzeni przez Gary'ego Barlowa.

Nagrany w pięcioosobowym składzie album "Progress" oczywiście stał się Numerem Jeden - to nie zdziwiło nikogo. Co jednak wywołało szok i zadziwiło świat, to popyt na koncerty Take That. Zapotrzebowanie na koncerty kwintetu przerosły najśmielsze oczekiwania organizatorów trasy zespołu.

Jak oświadczyli przedstawiciele firmy Ticketmaster, która zajmowała się dystrybucją biletów na tournee Take That po Wyspach Brytyjskich, "zapotrzebowanie na bilety jest co najmniej dwukrotnie wyższe niż na londyńskie koncerty Michaela Jacksona". Strona internetowa Ticketmaster była jednym z wielu portali, które miały awarię w wyniku licznych odwiedzin internautów, mających zamiar kupić bilety na koncerty Take That. A te rozeszły się w zawrotne 15 minut!

Zobacz klip do "Flood":


"Prawdziwy geniusz"

Nikt mający choć trochę pojęcie o brytyjskiej muzyce pop nie ma wątpliwości, że sukces Take That - kiedyś boysbandu, dziś najpopularniejszego zespołu pop na Wyspach Brytyjskich - to zasługa Gary'ego Barlowa. Kompozytor, który zawsze zdradzał ambicje stworzenia czegoś więcej, niż tylko przyjazny radiu przebojowy singel, przemienił Take That z grupy dla nastolatek w szanowany i uwielbiany zespół popowy. Do tego trzeba nie tylko talentu, ale też wizji i wytrwałości.

Na koniec przytoczmy opinię Nicky'ego Wire'a z alternatywnej formacji Manic Street Preachers. Znany z ostrych opinii basista walijskiego tria w jednym z wywiadów oddał hołd Gary'emu Barlowowi. "To prawdziwy geniusz i nikt nie ma prawa dyskutować z tym stwierdzeniem. Tak wielu wykonawców stara się skomponować perfekcyjny popowy utwór, a on swoimi piosenkami po prostu skopał im tyłki" - stwierdził muzyk "Manicsów".

Artur Wróblewski

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas