Bezlitosny Prince
Trzeciego dnia Open'era (sobota, 2 lipca) pogoda oszczędziła festiwalowiczów. W przeciwieństwie do Prince'a, który nie miał litości i w Gdyni zagrał ponad dwugodzinny koncert z aż trzema bisami.
Przed występem Księcia - pierwszym w Polsce - wyczuwało się atmosferę wyjątkowego święta i jednocześnie wyczekiwania. Prince to przecież jedna z największych ikon muzyki w historii popu. Artysta unikatowy, także z tego powodu, że podążający własnymi ścieżkami. A że ścieżki Prince'a są kręte, to po koncercie artysty oczekiwać można było wszystkiego. Otrzymaliśmy "prawdziwą muzykę graną przez prawdziwych muzyków", bo takie zdanie padło ze sceny, jakby wymierzone we wszystkie te gwiazdy popu, które ochoczo korzystają z pomocy playbacku.
Rozpoznanie terenu
Prince pojawił przy ogłuszającym aplauzie ubrany w złocisty kostium i szybko zabrał się do pracy. Tak, właśnie do pracy, bo show Księcia to perfekcyjnie dopracowane i dopięte na ostatni guzik przedstawienie. Artysta zresztą wcześniej pojawił się na terenie festiwalu, by na własne oczy zlustrować teren, na którym miał zadebiutować w naszym kraju. Profesjonalizm godny szacunku.
Po profesorsku artysta zachowywał się również na scenie. O tym, że Prince jest wspaniałym wokalistą, wyjątkowym gitarzystą i charyzmatycznym frontmanem, już pisaliśmy w zapowiedzi koncertu Księcia. Teraz na własne oczy i uszy mogliśmy się przekonać, że artysta w małym paluszku ma umiejętność sterowania tłumem. Chyba jeszcze żadnemu wykonawcy nie udało się tak intensywnie zaangażować publiczności do wspólnego przeżywania koncertu. Czy ktoś zauważył w kilkudziesięciotysięcznym tłumie osobę, która nie dała się wciągnąć w ten koncert? Na najmniejsze skinienie Prince'a klaskaliśmy, śpiewaliśmy, tańczyliśmy, rozświetlaliśmy ciemności telefonami komórkowymi... Wyglądało to naprawdę imponująco.
Książęce ego
Podczas ponad dwugodzinnego koncertu - Prince bisował trzy razy i żegnał się z nami kilkunastokrotnie - usłyszeliśmy prawie wszystkie największe przeboje artysty, z mocnym akcentem na piosenki z bestsellerowej płyty "Purple Rain". A podczas wykonania utworu tytułowego zrobiło się naprawdę szczególnie. To był jeden z takich momentów, które pamięta się do końca życia.
Open'er Festival 2011: Tak się bawi Gdynia!
Na tegoroczną edycję festiwalu przyjechało łącznie 85 tys. osób. Mimo często niesprzyjającej aury znów uczestnicy Open'era potrafili stworzyć niepowtarzalną atmosferę.
Prince był w znakomitej formie - co do tego nie było żadnych wątpliwości. Popisywał się nie tylko umiejętnościami wokalno-instrumentalnymi, ale też tanecznymi. I chłonął z nieukrywanym zadowoleniem bliską uwielbieniu, a nawet poddańczą reakcję publiczności. Ego Księcia momentami aż raziło ze sceny. I nie jest to bynajmniej żadna krytyka zachowania artysty, który ma pełne prawo czuć się wielkim, wspaniałym i wyjątkowym. Widok stojącego z rozłożonymi ramionami Prince'a, który wpatruje się w niebo i przysłuchuje się oklaskom, był niesamowity. Ten człowiek żyje adoracją i uwielbieniem. I - jeszcze raz to podkreślmy - ma do tego pełne prawo.
Cuda na basie
Przed główną gwiazdą nie tylko trzeciego dnia festiwalu, ale Open'era 2011 w ogóle, wystąpiła zasłużona formacja Primus. To był bardzo specyficzny koncert, bardziej przypominający rozimprowizowany jam niż klasyczny występ. Główną postacią był oczywiście ekscentryczny Les Claypool, a dokładnie jego gitara basowa, z którą muzyk wyczyniał cuda. Na ten koncert warto było przyjść nawet tylko po to, by zobaczyć jedyną w swoim rodzaju maestrię i innowacyjność gry Claypoola.
Lider Primus przy okazji opowiedział anegdotę o wizycie w trójmiejskim sklepie muzycznym, gdzie pod przegródką z literą "P" znalazł płyty swojego zespołu, a w następnej Prince'a. "Zawsze marzyliśmy o tym, by być przed nim" - żartował ze sceny Claypool, który komplementował również polską kuchnię, a dokładnie pierogi.
Siostra-alfa
Jeśli już podążamy chronologicznie wstecz, to zanim na scenie głównej pojawił się Primus, swoje pięć minut - a dokładnie godzinę - miały siostry Przybysz i duet Plan B. Występ na Open'erze był drugim koncertem Sistars po reaktywacji. Jak zauważyła Paulina Przybysz (czyli młodsza z sióstr), zespół ma tyle samo lat co gdyński festiwal. - Pamiętacie koncert Erykah Badu? - pytała openerową publiczność Natalia Przybysz.
Obserwując popis Sistars na Orange Warsaw i dwa tygodnie później w Gdyni, zauważyliśmy, że doszło do pewnej zaskakującej zamiany ról. Dziś to Natalia jest siostrą-alfa, to ona ciągnie koncerty, rozmawia z publicznością, bardzo ekspresyjnie się porusza i zjawiskowo wygląda (tym razem kostium z odsłoniętym brzuchem). Przed zawieszeniem działalności Sistars to Paulina wydawała się być tą bardziej ofensywną i żywiołową z sióstr, teraz wygląda to dokładnie odwrotnie. Niewątpliwie wart odnotowania jest ten niesamowity przyrost scenicznej charyzmy u Natalii, co niniejszym czynimy.
Aaa, to ci od reklamy
Charyzmy - słowo klucz w komentowaniu koncertów - nie można też odmówić wokalistce duńskiego duetu Asteroids Galaxy Tour. Mette Lindberg to atrakcyjna frontmanka, która wyglądem i zachowaniem przypomina nieco Angelę Bettis w "Przerwanej lekcji muzyki". Nastroszone blond włosy, mocno pomalowane na czarno oczy i poświrowane zachowania składają się na obraz wokalistki, która z pewnością przykuwa uwagę.
Duńczycy póki co muszą na koncertach walczyć z łatką "aaaa, to ci od reklamy Heinekena". Ich piosenka "The Golden Age" zresztą wielokrotnie była wykorzystywana w telewizji, choćby w serialu "Mad Men". Występem w Gdyni udało im się przynajmniej na chwilę tę łatkę odkleić. Ich muzyka to inteligentny pop-rock, czasem jazzujący, innym razem wchodzący w elektronikę, ale docieplaną trąbką, kluczowym instrumentem AGT. Piosenki mają chwytliwe, ale nie populistyczne, dobrze ważą proporcje poszczególnych składników swoich kompozycji. Wciąż jednak w świadomości większości odbiorców popkultury pozostają zespołem jednego przeboju i powinni czym prędzej coś z tym zrobić.
Brudny rock Waglewskich
Nieszczęśliwą godzinę koncertu wyznaczono zespołowi braci Waglewskich - Kim Nowak (Fisz na wokalu i z basem, Emade na perkusji, a trio uzupełnia Michał Sobolewski na gitarze elektrycznej). Ich brudny i ostry rockowy materiał świetnie niósł się po scenie namiotowej (lepiej brzmieli niż w klubie), niestety publika była trochę przerzedzona z powodu odbywającego się równolegle popisu Prince'a.
Odbiór koncertu Kim Nowak utrudniał nieco wyświetlający się na telebimie za plecami muzyków klip złożony z kilku zapętlonych ujęć, powtarzających się przez cały występ. Jest to na pewno zabieg wysoce artystyczny z nieodłącznym, odwiecznym pytaniem - co autor miał na myśli? Wyglądało to trochę jak seans hipnotyczny.
Bezsenność w Gdyni
Koncerty na scenie namiotowej zamknął o 1 w nocy występ brytyjskiej formacji Chapel Club. Muzycy dziękowali polskim fanom za wytrwałość pomimo późnej pory, choć sami mieli za sobą nieprzespaną noc. By dolecieć do Gdyni musieli wstać o 4. rano, a jak przyznali w rozmowie z INTERIA.PL, przed koncertem nie mieli czasu na sen. Obiecali też, że wrócą, a sądząc po reakcji widzów, mogą spodziewać się niezłej frekwencji na ewentualnych klubowych koncertach w naszym kraju.
Napięty terminarz
Niedziela, 3 lipca, będzie czwartym i ostatnim dniem 10. edycji Open'er Festiwal. W ten wieczór odbędzie się najwięcej koncertów podczas tegorocznej imprezy. W roli gwiazdy numer jeden obsadzono nowojorski zespół The Strokes, który w 2001 roku zapoczątkował tzw. nową, rockową rewolucję. Oprócz nich zobaczymy także m.in. M.I.A., Hurts, The Wombats, Deadmau5, Vavamuffin, Baaba Kulka, Spiętego czy Karolinę Cichą.
Z Gdyni Artur Wróblewski i Michał Michalak