OFF Festival 2016: Pech pecha pogania (relacja, zdjęcia)
11. edycja OFF Festivalu będzie wspominana jako najbardziej pechowa w historii. Do poprzednich czterech odwołanych wykonawców, dołączyła Anohni, która z powodu złego stanu zdrowia musiała anulować swój koncert w Katowicach w ostatniej chwili. Sporych problemów organizatorom narobił również Thundercat, zaliczając potężne opóźnienie w dotarciu na teren imprezy.
Nic nie zapowiadało tak dramatycznej sytuacji z programem festiwalu jeszcze tydzień przed startem OFF-a. Line-up sypał się jednak stopniowo, aż w końcu festiwalowicze otrzymali najbardziej dotkliwy cios, czyli odwołanie Anohni, artystki, która miała być zwieńczeniem trzech dni wspaniałych koncertów.
Anohni złapała zaraz przed festiwalem na tyle poważną infekcję, że nie mogła wystąpić na imprezie. Na swoim Facebooku napisała, że jej głos przestał działać, a jedyny dźwięk, jaki jest w stanie z siebie wydać, to chrapanie. Artystka jeszcze raz przeprosiła w swoim imieniu i zaprosiła wszystkich na koncert Williama Basińskiego.
Po oficjalnym potwierdzeniu informacji o odwołaniu koncertu Anohni w komentarzach na profilu OFF-a rozpoczęła się prawdziwa burza. Jedni domagali się natychmiastowej rekompensaty, inni otwarcie twierdzili, że zostali oszukani przez organizatorów. W kontrze do fali negatywnych wypowiedzi, pojawiły się te broniące twórców OFF-a. W końcu, kto mógł przewidzieć, że dwie największe gwiazdy rozchorują się w tym samym momencie, a inni wykonawcy zachowają się po prostu skrajnie lekceważąco. Ponadto pojawiły się opinie, że OFF nie headlinerami stoi, a mniejszymi koncertami i samą atmosferą.
Na scenie głównej Anohni zastąpił Thundercat, chociaż trzeba przyznać, że jego występ też nie obył się bez pewnych problemów. Muzyk miał trudności z przylotem na festiwal i dotarł na teren wydarzenia na krótko przed swoim występem. O tym, jak mu poszło, przeczytacie poniżej.
OFF Festival 2016, dzień III - zdjęcia artystów (7 sierpnia 2016 r.)
Zanim uczestnicy OFF-a dowiedzieli się o kolejnych złych wiadomościach, mieli okazję zobaczyć jeszcze kilka koncertów. Wszystko ostatniego dnia zaczęła noise'owa grupa Jesień, nieco później na scenie pojawiła się Jóga oraz Lauda.
Katowickie trio Jóga, nie ukrywało, że występ w rodzinnym mieście jest dla nich wyjątkowym wydarzeniem. Z tej też okazji przygotowali specjalny program, z premierowym utworem oraz kompozycjami z EP-ki "Hero". Trzeba przyznać, że o godzinie 15:30 ciężko jest zmusić do tańczenia kogoś poza najbardziej wytrwałymi śmiałkami. Dużo więcej osób obejrzało ten koncert na leżąco lub siedząc, a dźwięki formacji umilały im relaks.
Duet Lauda zaprosił fanów na intymny koncert, ułożony z ambientowych pejzaży. Generowane wspólnie przez Błażeja Króla i jego żonę Iwonę, łagodne, oniryczne dźwięki stanowiły idealny "soundtrack" dla wdrażającej się dopiero w festiwalowy rytm publiczności. Chwilę później zespół Bye Bye Butterfly podkręcił trochę tempo, ale tylko trochę. Leniwa elektronika, miejscami wzmocniona gitarowym riffem i żywszym wokalem, jaką fanom OFF-u zaprezentowała formacja Oli Bilińskiej, pozwoliła im nadal trwać w błogiej atmosferze.
Czas leniuchowania minął bezpowrotnie, gdy na scenie pojawiła się brytyjska formacja Kero Kero Bonito. Dwóch DJ-ów i wokalistka, która stylizowała się na gwiazdę j-popu, poderwali publikę do tańca. KKB swoją muzykę opierają o brzmienia z Japonii, dodając do tego jednak sporo klubowych naleciałości. I całe szczęście, inaczej wszystkie podkłady, do których zaśpiewała Sarah Midori Perry, byłyby strasznie płaskie, a przez to niemal asłuchalne. W wersji z głębszym basem ta muzyka, może nie brzmiała wybornie, ale nie wypadała przesadnie tragicznie. Wspomniana Perry zafascynowana jest azjatyckimi wokalistkami do tego stopnia, że cały swój wizerunek podporządkowała upodobnieniu się do japońskich gwiazd popu. Czy się udało? Po części tak. Krótka spódniczka, różowe podkolanówki, bluza, czapka z daszkiem, a przede wszystkim bardzo charakterystyczna maniera śpiewania, sprawiły, że Brytyjka mogła zostać pomylona z jakąś młodą Japonką. Jednak inną sprawą jest, czy takim wizerunkiem nie ocierała się po prostu o śmieszność.
Popis zespołu Beach Slang to dowód, że OFF nie tylko edukuje swoich fanów, pomagając im poszerzać muzyczne horyzonty, ale też dostarcza pretekstów do zabawy. Utwory, które zagrał amerykański kwartet to bezpretensjonalnych punk rock, bez kombinowania i bez artystycznych uniesień (wyjątkiem był cover utworu "Just Like Heaven" z repertuaru The Cure). Muzycy z Pensylwanii byli w znakomitych humorach. "Jesteśmy tysiące kilometrów od domu, a czujemy się jak u siebie, świetna sprawa" - tłumaczyli swoje dobre samopoczucie. Tym sposobem podczas ich koncertu można było i poskakać, i powygłupiać się.
Nie jest tajemnicą, że Artur Rojek próbował ściągnąć na OFF-a Lightning Bolt już od dawna. W końcu się udało. Amerykanie zameldowali się na scenie eksperymentalnej ostatniego dnia 11. edycji katowickiej imprezy i zagrali tak, że zebranym przed nią mogły "opaść szczęki", ale też popękać bębenki w uszach. Rozpisane na bas i perkusję kompozycje duet muzyków wykonał w taki sposób, że wygenerował piekielny, noise'owy hałas, niosący się daleko poza obszar sceny eksperymentalnej.
Wydawać by się mogło, że Mudhoney, zespół spod znaku Seattle Sound, czyli nurtu muzycznego, którego okres świetności już dawno minął, został zaproszony do Katowic, by - zgodnie z ideą festiwalu - "młodzi fani dobrych brzmień mogli na żywo poznać legendę muzyki alternatywnej", i jakiś wybitnych doznań nie należy się po nim spodziewać. Owszem, grupa dała lekcję czystego (choć w jej przypadku należałoby raczej napisać "brudnego") rockowego grania, bez udziwnień i kombinowania. Zrobiła to jednak w takim stylu - z olbrzymim zapałem i pasją - że w żadnym razie nie można przyszyć jej łatki dinozaura. Jedynym słabszym momentem koncertu był dowcip wokalisty na temat jego t-shirtu. "Ubrałem się jak na Halloween, bo powiedziano mi, że pomarańczowy wyszczupla" - próbował żartować Mark Arm. Salwy śmiechu nie wywołał.
Pantha du Prince w ramach projektu “Presents The Triad" razem z gitarzystą Scottem Mou i perkusistą Bendiktem Hovikiem Kjeldsbergiem zaprezentował opartą na "żywej" perkusji, psychodeliczną elektronikę. Muzycy wystąpili w dziwacznych strojach przypominających togi, przez kilka pierwszych utworów mieli też na głowach nakrycia ze świecącymi reflektorami, które później zamienili na maski. Całość wyglądała, jakby na scenie odbywał się jakiś tajemniczy obrzęd.
Daniel Avery także przedstawił elektroniczny set, jednak wypadł zupełnie inaczej niż Pantha du Prince. "Dawno nie słyszeliśmy równie ambitnej undergroundowej muzyki tanecznej" - zachwycali się debiutem Avery’ego w Resident Advisor, a słowa te powtarzali organizatorzy OFF-a, zachęcając do wybrania się na koncert angielskiego artysty. Powyższa opinia - jak się okazało - ma uzasadnienie tylko jeśli idzie o płytę. DJ podczas katowickiego występu starał się unikać zgranych schematów, sporo mieszał, mimo to z głośników dochodziły klasyczne imprezowe nuty.
Po elektronicznych emocjach zafundowanych m.in. przez Panthę, przyszła pora na jeden z ostatnich polskchi zespołow festiwalu, czyli Kaliber 44. Sentymentalna podróż z Joką, Abradabem i ich zespołem, zaczęła się jednak od nowych numerów. Oprócz otwierającego numer "Fresh", braterski duet zaprezentował również "Razowy", "Nieodwracalne zmiany" oraz "Kung Fu". Jednak to nie nowe numery, a stare klasyki zdominowały tracklistę koncertu. Pojawiły się zarówno niezapomniane numery z "3:44" - "Normalnie o tej porze", "Konfrontacje", "Wena", "Masz albo myślisz o nich aż..." oraz "Litery", jak i hity z dwóch płyt "Księga tajemnicza. Prolog" oraz "W 63 minuty dookoła świata" ("Film", "Gruby czarny kot").
Nie trzeba było włożyć wiele energii w wykonanie wspomnianych numerów, aby publiczność natychmiast podłapała rytm, jednak trzeba przyznać, że bracia Marten są w formie (zwłaszcza Abradab), a ich zespół tchnął w klasyczne utwory nowe życie, dodając im rockowy pazur lub nieco bardziej funkowy klimat.
OFF Festival 2016, dzień III - zdjęcia publiczności (7 sierpnia 2016 r.)
Na koniec muszę przyznać, że słysząc numery, które mają już kilkanaście lat ("Księdze" w listopadzie wybije 20-stka), po raz kolejny poczułem się jak gówniarz, który chował się przed rodzicami, aby posłuchać numerów nabitych wulgaryzmami i aluzjami nie dla osób poniżej pewnego wieku. Mimo iż mam świadomość, że świetność niektórych kawałków już dawno przeminęła (chociażby "Kontem O.K."), to w tym wypadku wygrywają sentymenty i na niektóre niedociągnięcia patrzę zdecydowanie pobłażliwiej, wiedząc, że obcuje nie tylko z historią polskiego hip hopu, ale przede wszystkim z własnymi (czyli Daniela Kiełbasy) wspomnieniami , a tych psuć sobie nie chcę.
Thundercat zameldował się na scenie w towarzystwie dwójki instrumentalistów, zgodnie z poprawionym planem - w porze występu Anohni. Przed sceną czekało na niego dużo mniej osób, niż zwykle gromadzą headlinerzy, jednak w odpowiedzi na pytanie czy publiczność jest gotowa na imprezę, usłyszał zdecydowane "Taaak!". Jak zatem wyglądało party u Stephena Brunera (prawdziwe nazwisko Thundercata)? Było to spotkanie przy soulowo-jazzowych klimatach, którym rytm nadawał sześciostrunowy bas. Kto chciał, mógł pląsać (byli chętni), kto nie - mógł relaksować się kontemplując wysmakowane melodie. Stephen może wygląda nieco niepozornie, ale głos i umiejętności gry na gitarze basowej ma ponadprzeciętne. Mimo iż wpadł na scenę prosto z podróży, zaprezentował się wyśmienicie. Odbiorcy koncertu to docenili, zgotowali Amerykaninowi owację i zaprosili na bis.
W czasie, kiedy na scenie głównej publiczność zabawiał Thundercat, w namiocie Trójki Flatbush Zombies udowadniali, dlaczego ich koncerty cieszą się niezwykłą popularnością. "Kto zna nasze stare kawałki, niech śpiewa z nami, a kto ich nie zna... niech się k*rwa zamknie i szybko ich nauczy" - wrzeszczał do publiczności Meechy Darko. To właśnie on był największym motorem napędowym całego koncertu. Nie można odmówić charyzmy Erickowi The Architectowi oraz Zombie Juice'owi, ale gdy tylko Meechy się rozkręcał, wiadomo było, że wydarzy się coś nieprzewidywalnego. Raper chętnie schodził do publiczności, kazał rozkręcić jej pogo i cały czas nawiązywał z nią interakcję. Wokalnie również Darko wypadał najlepiej. Jego głęboki, gardłowy głos idealnie wkomponowywał się w ciężkie bity. Nie zrozumcie mnie źle, pozostała dwójka również wypadała nieźle, ale Meechy Darko zademonstrował wyjątkowe umiejętności. Jedynie na co można było narzekać to nieco jednostajne brzmienie na koncercie, co mogło być też winą nagłośnienia. Najlepszy moment koncertu? Bez wątpienia ten, kiedy Flatbush Zombie poprosiło o pozwolenie puszczenia swojego ulubionego utworu. Chwilę później cały namiot szalał do "Smells Like Teen Spriit" Nirvany.
Olek Mika i Daniel Kiełbasa, Katowice