OFF Festival 2015: Wspaniały Ride, wkurzony Kozelek (relacja z drugiego dnia)
Gdy na scenie pojawiają się tacy wykonawcy jak Ride, Sun Kil Moon, King Khan & The Shrines, czy nawet polska Hańba!, raporty pogodowe przestają mieć znaczenie.
Drugi dzień zmagań na festiwalu rozpoczął bluesowy koncert Korteza. Gitarzysta w trakcie swojego występu musiał walczyć z żarem lejącym się z nieba. Smutne piosenki muzyka nie miały więc odpowiedniej otoczki, aby zaciekawić uczestników festiwalu. Ci bardziej myśleli o sposobach schłodzenia się niż o "Zostań" i innych piosenkach Korteza.
"Będziemy śpiewać po persku, ale nie uciekajcie, to bardzo ładny język"- zapowiedziały dziewczyny z Dog Whistle. Nikt nie uciekł, a duet zaprezentował muzyczne interpretacje irańskich wierszy, tamtejsze romantyczne ballady, utwór "Boro Boro" z repertuaru irańskiego Ricky’ego Martina - jak wokalistki przedstawiły Arasha - i kilka autorskich kompozycji. Piosenki urozmaicały zabawną konferansjerką z mnóstwem typowych polskich kawałów.
"Gramy tradycyjne polskie pieśni przepuszczone przez nasze umysły" - tak z kolei przedstawiły się dziewczyny z tria Sutari. Co to w praktyce oznaczało? W większości uwspółcześnione wersje ludowej muzyki, rozpisanej na trzy głosy i klasyczne instrumenty muzyczne (skrzypce, basetla, bęben). W repertuarze grupy znalazł się też utwór popisowo zagrany za pomocą tarki, kuchennego miksera, noża i ostrzałki.
OFF ma różne oblicza. Często skrajnie różne. Opuszczający namiot po koncercie Sutari, chcąc nie chcąc, musieli przejść obok Sceny Głównej, z której płynęły ogłuszające dźwięki generowane przez awangardowych metalowców z grupy Ketha. Zaledwie chwilę później można było zmienić i muzyczny klimat, i historyczną epokę.
"Jesteśmy w 1935 roku, a my nazywamy się Hańba!", tak witał słuchaczy krakowski zespół. Muzycy pokazali jak wyglądałaby punk rock w dwudziestoleciu międzywojennym. Grupa Andrzeja Zamenhoffa mimo duchoty (zagrali w namiocie Sceny Eksperymentalnej) pokazała jak robić hałas przy pomocy banjo, akordeonu i tuby. Utwory formacji brzmiały świetnie. Były melodyjne, ale posiadały odpowiednią moc. Ta musiała się pojawić, gdyż inaczej przekaz utworów Hańby! nie byłby tak dobitny (nie wyobrażam sobie lżejszej wersji utworu o Gabrielu Narutowiczu). Niewątpliwie faworytem publiczności był numer "Żydokomuna" (interpretacja wiersza Jana Brzechwy), kiedy to można było wykrzyczeć właśnie to słowo z zespołem. Wszystko zakończył utwór "Niemcy się zbroją".
Ironia losu sprawiła, że po Hańbie! na Scenie Głównej wystąpił Kanadyjczyk King Khan ze swoim niemieckim zespołem The Shrines. I od razu możemy stwierdzić - cóż to był za występ! Zaczęło się od mocnego akcentu, czyli stroju Khana. Ten ubrał się w złote wdzianko, ekstremalnie krótkie spodenki i pióropusz. Wokalista wyglądał więc jak parodia draq queen. Potem było tylko lepiej. Gwiazdor co rusz sypał żartami z rękawa. Wspominając feministki, zaapelował o kastracje mężczyzn pod sceną, natomiast gdy pozdrowił mniejszości LGBT, jeden z członków jego zespołu pozdrowił Radio Maryja, co wywołało salwy śmiechu wśród publiczności. To zresztą nie jedyny szalony ruch muzyków. Największe spustoszenie na scenie siał klawiszowiec, który biegał z keyboardem na głowie, a potem postanowił zatańczyć breakdance.
Jednak King Khan i The Shrines to przede wszystkim muzyka. Świetnie zintegrowany z wokalistą zespół dawał z siebie 110 procent. Kapitalnie brzmiała sekcja dęta oraz gitary. Projekt dokonał przeglądu wszystkiego co najbardziej "odjechane" w funku, soulu, muzyce gospel i psychodelicznej. Podsumowując - Open’er miał D’Angelo i The Vanguards, a OFF miał King Khana.
Na początku lat 90. płytowy debiut formacji Kinsky wywołał sporą konsternację. Minęło 20 lat, zespół przyjechał z tym samym materiałem zagrać przed obeznaną z różnymi muzycznymi osobliwościami OFF-ową publiczność i... także wywołał skrajne reakcje. Muzyka grupy, sytuująca się gdzieś na obrzeżach industrialnego rocka, nie jest łatwa w odbiorze, ale prawdziwe wyzwanie dla widowni stanowi prowokacyjny performance jej lidera. Co takiego wyczyniał Paulus? Oprócz dziwnych, wyzywających gestów i min, m.in. strzelał do publiczność z gigantycznej procy.
Po takim koncercie jak dał m.in. Kinsky i King Khan z The Shrines przed sporym wyzwaniem stanął Ten Typ Mes ze swoim zespołem. Występ rapera z live bandem na pewno nie był aż tak bogaty w fajerwerki jak kanadyjsko-niemiecki projekt, ale do widowiska nie można się w żaden sposób przyczepić. Oczywiście formacja Mesa została stworzona na potrzeby odpowiedniego zinterpretowania płyty "Trzeba było zostać dresiarzem", jednak w setliście znalazło się miejsce zarówno dla utworów rapera z poprzednich produkcji, jak i kompozycji wyciągniętej z dyskografii formacji 2cztery7. Poszczególne numery dzięki żywym instrumentom sporo zyskały. Dobrze brzmiała również nowa aranżacja utworu "Janusz Andrzej Nowak" . Drapieżny numer nabrał bardziej chilloutowego klimatu, przez co idealnie trafił w nastroje publiczności, która koncert Mesa i spółki obserwowała w większości z pozycji siedzącej.
Mark Kozelek, który na OFF-a przyjechał z projektem Sun Kil Moon, znany jest z porywczej natury. Katowicki koncert rozpoczął od przepędzenia fotografów (jednemu z nich zabrał aparat). Dostało się też osobom odpowiedzialnym za obsługę sceny: za zamieszanie z ręcznikiem. Za to fanów hojnie komplementował. Wybaczył im nawet, że nie do końca potrafili powtórzyć pełne wersy piosenki "Carrisa". A bardzo mu na tym zależało. "Zaśpiewajcie tak, aby mój ojciec w Ohio was usłyszał" - mobilizował. Amerykanin wykonał głównie utwory z dwóch ostatnich płyt. Zebrani w namiocie Trójki usłyszeli też... wyśpiewane sprawozdanie z dnia poprzedzającego koncert. Dziękując za gorące przyjęcie, Mark zarekomendował publiczności hiphopowy duet Run The Jewels (wystąpi w niedzielę, trzeciego dnia festiwalu).
W czasie gdy Sun Kil Moon rozprawiał się z fotografami, na Scenie Głównej swój koncert rozpoczynał ILoveMakonnen. Hype, który rozkręcił się na Amerykanina w jego kraju raczej nie przeniesie się do Polski. A na pewno nie stanie się to za sprawą koncertu na OFF-ie. Raper z trudem wypełnił przeznaczoną dla niego godzinę (zresztą scenę opuścił kilka minut wcześniej, zostawiając na niej samego DJ-a), prezentując aż dwukrotnie utwory "Tuesday" i "Don't Sell Molly No More" ze swojej debiutanckiej EP-ki. DJ zaserwował również słuchaczom fragmenty przebojów Dr. Dre, Snoop Dogga i Drake’a, co może wskazywać, że Makonnen nie miał zupełnie pomysłu na swój występ. No chyba, że taki był właśnie plan, co również nie wygląda dobrze.
Makonnen chwali się koncertem w Katowicach na Instagramie:
Future Brown powtórzyło wyczyn Young Fathers z pierwszego dnia, wypełniając namiot Trójki po brzegi. Największym plusem całego setu projektu Fatimy i spółki, był fakt, że na żywo materiał zespołu wypada dużo lepiej niż w wersji studyjnej (album "Future Brown" został bardzo chłodno oceniono przez dziennikarzy). Cały koncert wypadł aż i zaledwie poprawnie (w końcu po nadziei wytwórni Warp można było oczekiwać dużo więcej). Taneczne kompozycje, wzmocnione porządnymi basami sprawiły, że nikt nie mógł usiedzieć w miejscu, jednak nie było to widowisko, które przejdzie do historii tego festiwalu.
To już stało się tradycją, że jedną z głównych gwiazd OFF-a jest przedstawiciel shoegaze’u. Festiwal ma do zespołów z tego muzycznego nurtu szczęście: albo reaktywują się, albo uaktywniają niemal chwilę przed kolejnym OFF-em. Tak było ze Slowdive, z My Bloody Valentine i z The Jesus and Mary Chain. I tak było teraz z Ride - wznowienie działalności ogłosili w listopadzie 2014 roku. O ile z formą składów goszczących na wcześniejszych edycjach festiwalu różnie bywało, to formacja dowodzona przez Andy’ego Bella i Marka Gardenera nie zawiodła.
Że będzie to udany koncert było jasne już niemal od zagranego na wejście "Leave Them All Behind". Muzycy zjawili się na scenie wyluzowani i w dobrych nastrojach. Brzmieli fantastycznie - bardziej dynamicznie i rockowo niż na płytach. Byli też - jak się w trakcie występu okazało - znakomicie na okazję wizyty na OFF-ie przygotowani. "Miło być ponownie w Polsce, to jakieś 22 lata..." - przypomnieli precyzyjnie datę swojego poprzedniego koncertu w naszym kraju (odbył się w 1993 roku w warszawskiej Stodole). Jeden z utworów zadedykowali Arturowi Rojkowi, bo jak tłumaczyli: "Wiemy, że kiedyś grywał piosenkę z naszego repertuaru". Jeśli wracać po latach, to w takim stylu!
W czasie gdy Ride zachwycał na Scenie Głównej, w namiocie Trójki swój koncert dał duński projekt Selvhenter. Formacja w trakcie występu krążyła gdzieś między jazzem, metalem, awangardą i ambientem. Biegłość w przechodzeniu od całkowitego wyciszenia do ataku dźwiękiem mogła budzić podziw, ale oprócz tego można było odnieść wrażenie, że muzyka zespołu jest nieco przekombinowana.
Końcówka drugiego dnia OFF-a to niewątpliwie popis rapowej grupy PRO8L3M, która zagrała w ramach dziki koncertów. Oprócz Polaków pod koniec imprezy wystąpili Ron Morelli & Low Jack, Hailu Mergia oraz Lee Gamble.
Z Katowic Olek Mika i Daniel Kiełbasa