Za Maestro nawet w ogień. Hans Zimmer zagrał w Krakowie
Mateusz Kamiński
Hansa Zimmera nie trzeba nikomu przedstawiać. Na wypadek jednak, gdyby ktoś przespał ostatnie 30 lat, to Zimmer jest twórcą wielu kultowych ścieżek dźwiękowych do filmów - m.in. "Króla lwa", "Gladiatora", "Mrocznego Rycerza" czy "Diuny". 11-krotnie był nominowany do Oscara, a dwa razy udało mu się zdobyć statuetkę. 21 kwietnia zagrał na żywo w Tauron Arenie Kraków.
Jeden genialny muzyk na scenie to już zwiastun sukcesu. Ale co, jeśli ten genialny muzyk gromadzi wokół siebie innych, naprawdę wybitnych twórców, którzy nie boją się wskoczyć za swoim Maestro w ogień? Taka relacja łączy Hansa Zimmera i jego koncertowy zespół, z którym właśnie koncertuje w Europie. Zaledwie kilka dni temu zagrał w Łodzi, a kolejnym polskim przystankiem na jego trasie był Kraków.
Pierwszym filmem, do którego ten niemiecki kompozytor stworzył muzykę, była produkcja Jerzego Skolimowskiego "Fucha" z 1982 roku. I czterdzieści lat później ten sam Zimmer, bogatszy o dziesiątki nagród i nut spisanych złotym tuszem, staje na scenie jako jeden z najwybitniejszych współczesnych kompozytorów muzyki filmowej. Jego koncerty zawsze się wyprzedają - nie inaczej było w wypełnionej do ostatniego miejsca Tauron Arenie Kraków.
Hans Zimmer w Krakowie, 21.04.2022
W 1995 roku Zimmer odebrał Oscara za muzykę do "Króla lwa". W międzyczasie był nominowany do nagrody jeszcze 10 razy - m.in. za "Incepcję", "Króla Egiptu", "Dunkierkę" czy "Interstellar". W tym roku doceniono go za "Diunę", a swą "nagrodę" odebrał nie na uroczystej gali w Los Angeles, a gdzieś na hotelowym korytarzu w Amsterdamie. Symboliczną statuetkę wręczyły mu córki, ku uciesze zespołu, z którym był wówczas w trasie.
Wspominam o tym nie przez przypadek - koncert w Krakowie zaczął się od "House Atreides" stworzonego do Oscarowej "Diuny", a sama historia filmu często przewijała się w wypowiedziach kompozytora. Zimmer, gdy w końcu został doceniony przez Akademię, nie pojawił się na gali, bo był w trakcie trasy koncertowej. Jego fani od setek dni odliczali, by w końcu spotkać się z nim na żywo. Pandemia i dystans społeczny odroczyły te plany, a koncepcja nowej trasy miała bardzo podekscytować kompozytora. Dlatego też nie zdecydował się, by sprawić im zawód - nagrody to wciąż tylko nagrody, a patrząc na niezwykle płodny umysł Zimmera, pewnie wkrótce pojawią się kolejne.
Wieczór spędzony z Zimmerem to nie tylko dwa półtoragodzinne segmenty muzyki. To także wieczór integracji z legendarnym kompozytorem i anegdot związanych z filmami, do których tworzył dźwięki. I choć to on miał być w centrum uwagi, to już od samego początku widać, że jest jedynie przewodnikiem między swoimi koncepcjami a publicznością. A jego orkiestra, złożona z ponad 20 muzyków dosłownie wpatruje się w niego jak w obrazek.
Siła kobiet
Hans Zimmer wykorzystał wieczór na to, by pochwalić niemal każdego członka swojej ekipy - opowiedział historię m.in. Lebo M., który zasłynął udziałem w tworzeniu ścieżki dźwiękowej do "Króla lwa". To jego głos słyszymy w otwierającej film scenie z palącym, żółtym słońcem. Nie zabrakło także pochwał w stronę Tiny Guo, niezwykle utalentowanej multiinstrumentalistki, która naukę gry na pianinie zaczęła w wieku zaledwie 3 lat. Zimmer upatrzył sobie w publiczności jedną dziewczynkę, do której kierował apel, by gdy wyrośnie była "wspaniałą, silną kobietą". Wtedy jego sekcja smyczkowa, złożona głównie z kobiet, odegrała motyw przewodni do "Wonder Woman 1984".
Tego wieczoru nie zabrakło także politycznych odniesień. Widzów przywitał telebim w kolorze ukraińskiej flagi, a podczas wspomnianego motywu z "Wonder Woman" mogliśmy oglądać zdjęcia ukraińskich żołnierek. Ponadto muzyk założył na siebie niebieską marynarkę i żółte spodnie, w geście solidarności z Ukrainą. W drugim segmencie koncertu natomiast ubrany w białą koszulę i czerwone spodnie stał się "chodzącą flagą" Polski.
Początkowo w koncercie miała brać udział sekcja dęta z ukraińskiej Odessy, lecz wybuch wojny w Ukrainie spowodował, że na scenie znalazło się zaledwie kilku muzyków z tej orkiestry. Publiczność wiwatowała wywołanym przez Zimmera muzykom, a brakujący skład (sekcja dęta) dopełnili artyści - tym razem z Polski.
Granice możliwości
Loire Cotler, którą Hans Zimmer nazwał "muzą 'Diuny'" wykonała mocno wyczekiwane "Now We Are Free" z "Gladiatora". Trudno było zobaczyć kogoś, kogo nie roznosi radość podczas "Jack Sparrow/Davy Jones/At Wit's End/He's a Pirate" - szczególnie ostatni fragment, który stał się wizytówką twórczości Zimmera. Po utworach z "Piratów z Karaibów" nadszedł czas na mariaż elektroniki z klasyką i utwory z "X-Men", a także "Mrocznego Rycerza".
Kompozytor kilkukrotnie wspominał, że tworzenie, ale też nabywanie umiejętności gry to proces - długotrwały, który jego muzyków kosztował poświęcanie wielu godzin dziennie przez lata. Opowiedział też o tym, jak bardzo lubi sprawdzać, "gdzie jest granica ludzkich możliwości". W ten sposób przeszedł do "Interstellar", a na scenie pojawiła się skrzypaczka Rusanda Panfili i wokalistka Leah Zeger z utworem "Dust". Wtórując sobie wyciągały coraz wyższe tony - jedna ze strun skrzypiec, a druga swojego gardła. Praca świateł, a także akrobatka, która pojawiła się na scenie spowodowały, że dosłownie na chwilę czas się zatrzymał.
Finał koncertu to nieśmiertelne fragmenty z "Króla lwa". Na scenie pojawił się sam Lebo M. w towarzystwie swojej córki Refi, a afrykański klimat rozgrzał nawet najchłodniejsze serca. Bo właśnie o to chodziło w projekcie "Hans Zimmer Live" - na scenie są wszyscy ci, którzy po prostu kochają muzykę. Uwielbiają się nią dzielić, a przy okazji też świetnie się bawią. Z całego wieczoru chyba najbardziej zapadnie mi w pamięć właśnie jego końcówka, bo zdałem sobie sprawę, że od premiery tej ścieżki dźwiękowej minęło już ponad 25 lat, a pierwsze dźwięki wystarczyły, bym poczuł się znów jak dziecko. "King of Pride Rock" było jednym z najbardziej dramatycznych/pompatycznych, a zarazem najpiękniejszych momentów tego wieczoru.
My name is Zimmer, Hans Zimmer
Na bis usłyszeliśmy jeszcze wiązankę dźwięków z opowieści o Jamesie Bondzie "No Time To Die". Elektryczna, mocno rockowa wersja utworów przemieszana z latynoskim "Cuba Chase" była idealnym zwieńczeniem do momentu, gdy Zimmer usiadł przy fortepianie i zaczął grać "Time" - utwór z "Incepcji", który nie mógłby nie pojawić się w setliście. Słyszałem wokół siebie westchnienia ulgi, gdy usłyszeliśmy jego pierwsze dźwięki. A przy okazji myślałem, że nie ma możliwości skończyć koncertu z większym uderzeniem. Muzyka z Bonda rozbudziła wyobraźnię na więcej, ale nostalgiczne "Time" skutecznie zasugerowało słuchaczom, że tutaj nie da rady zrobić już niczego lepiej.
Koncert Hansa Zimmera w Krakowie był jedynym w swoim rodzaju widowiskiem. Dla fanów kina jest to nie tylko nostalgiczna podróż w świat ukochanych produkcji, ale też żywa interakcja z twórcami, którzy wkładają całe swoje serce i zaangażowanie w trzygodzinne show. Dla fanów muzyki - wirtuozerska uczta, w której swoje talenty prezentują oddani swojej pasji wyśmienici specjaliści. Czekając na kolejne nagrody Zimmera czekam też na kolejny koncert w Polsce.