Pohoda 2022: Nieznośna lekkość festiwalowego bytu [RELACJA]
Pierwsza popandemiczna edycja słowackiego festiwalu Pohoda była wyzwaniem zarówno dla organizatorów, jak i odzwyczajonej od koncertowego maratonu w wyniku dwuletniej przerwy publiczności. Mimo iż wielu artystów w ostatniej chwili zmuszonych zostało do odwołania uczestnictwa w świętującej jubileusz 25-lecia imprezie, powrót na lotnisko w Trenczynie okazał się zarówno muzycznym odkryciem (przynajmniej jednym), jak i cennym doświadczeniem egzystencjalnym.
Wybierając się na Pohodę po raz pierwszy od trzech lat, zrozumiałej ekscytacji z powodu perspektywy zobaczenia na żywo zarówno nowych zespołów (Black Country, New Rod; Black Midi, Squid), jak i weteranów muzycznej sceny (Nick Cave and the Bad Seeds, The Libertines), towarzyszyła podskórna popandemiczna obawa: czy przymusowy odwyk od koncertowej aktywności nie wywołał u mnie syndromu zobojętnienia?
Czy przez te dwa lata nie zestarzałem się na tyle, by nadal cieszyć się z perspektywą spotkania na żywo z muzyką, którą lubię, którą mam zamiar odkryć, która będzie mnie jeszcze w stanie zaskoczyć? Wynik tej egzystencjalnej potyczki niech pozostanie niejawny; powiedzmy, że wciąż bliżej mi do podstarzałej żywiołowości Nicka Cave'a niż otyłego zblazowania Pete'a Doherty'ego.
Bicie serca Nicka Cave'a, wystający brzuch Pete'a Doherty'ego
Kiedy w 2013 roku zespół Nick Cave and the Bad Seeds zagrał świetny koncert na Pohodzie, był po wydaniu jednego z najlepszych albumów w karierze i znajdował się w wyśmienitej scenicznej formie. Mimo iż od tego czasu upłynęła niemal dekada, wspomnienie tamtego wydarzenia wciąż traktowane jest przez organizatorów - nie bez racji - jako jeden z najlepszych koncertów w historii imprezy. Dziewięć lat później Australijczyk ze swoim zespołem również nie zawiedli publiczności, tworząc niezapomniane widowisko, łączące aurę klasycznego rockowego show z atmosferą intymnego wyznania.
Cave wypracował przez te lata autorski sposób na kontakt z widownią. Zaprojektowana specjalnie na potrzeby występu Bad Seeds scena posiada równoległy wybieg, zbliżający wokalistę z najwierniejszymi fanami zespołu. Fakt, że uwielbiany idol znajduje się na dosłownie wyciągnięcie ręki, okazuje się kluczowy dla koncertowego fenomenu Bad Seeds. Kiedy trzeba, Cave wycofuje się na scenę i w energetycznych klasykach pokroju "From Here to Eternity" czy "Red Right Hand" uruchamia scenicznego demona. Kiedy zespół gra jednak "Higgs Boson Blues", artysta zbliża się do widowni i chwytając fanów za ręce, wyszeptuje: "Can you feel my heartbeat?".
Bardzo prosty i powtarzalny chwyt, ale wciąż działa. Przez cały czas trwania ponad dwugodzinnego występu Cave umiejętnie balansował między konfesyjną melorecytacją a znaną z początków scenicznej działalności niemal punkową energią, stale skupiając na sobie uwagę widowni (najlepszy przykład: wymowne gwizdy przy fragmencie "The Russians moved in" z piosenki "Jubilee Street") i zaskakując duetem z jedną z chórzystek w morderczej balladzie "Henry Lee". Nick Cave wciąż to ma, o czym już w sierpniu będziecie mogli przekonać się na dwóch koncertach w Gliwicach i Gdańsku.
Zupełnie inny charakter miał koncert reaktywowanych po wieloletniej przerwie The Libertines z próbującym odzyskać resztki dawnej charyzmy Pete’em Dohertym. Co prawda nieładnie oceniać muzykę po okładce, ale rzut oka na upadłego gwiazdora o nalanej twarzy z wystającym spod obcisłej koszulki brzuchem i hipsterskim kapelusikiem na głowie nie wróżył nic dobrego (sprawdziłem, Pete Doherty jest o 22 lata młodszy od Nicka Cave'a, a stacza się równie spektakularnie, co jego idole Shane McGowan i Mark E. Smith). Występ The Libertines cechowała muzyczna ociężałość rodem z koncertów tribute bandów. Fakt, że to sami The Libertines składali hołd swej niegdysiejszej świetności, sytuuje ich koncert w kategoriach żenującego muzycznego samogwałtu.
Wielka Brytania wielka (z jednym wyjątkiem)
Tegoroczna Pohoda była też dla mnie okazją do zobaczenia kilku brytyjskich zespołów, które kilka lat temu zachwyciły wpływowych recenzentów, prezentując nową propozycję współczesnej muzyki rockowej, odważnie mieszając stylistyki i stawiając na żywiołowe sceniczne performanse. Kiedy w 2020 roku Pohoda zapowiadała występ muzycznej sensacji z Wielkiej Brytanii - Black Country, New Road byli tuż po wydaniu świetnie przyjętego debiutanckiego albumu.
Po dwóch latach przyjechali do Trenczyna po wydaniu kolejnego krążka i... bez lidera. W styczniu 2022 spiritus movens przedsięwzięcia - Issac Wood - podjął decyzję o odejściu z zespołu z powodów problemów natury psychicznej. Zespół podjął wtedy decyzję o rezygnacji z wykonywania publicznie utworów z wydanych przez siebie płyt, stawiając na rodzaj muzycznego eksperymentu, polegającego na testowaniu nowych kompozycji. Niestety, równie ambitna, co rozpaczliwa próba ratowania zespołu okazała męczarnią dla widowni, która nie do końca świadoma, że nie będzie uczestniczyć w koncercie, tylko w próbie zespołu, zaczęła gremialnie opuszczać festiwalową scenę. Takiego masowego exodusu jeszcze na Pohodzie nie widziałem.
W 2022 roku nowy album "Cavalcade" wydała też pochodząca z Londynu formacja Black Midi. Intrygujący wizualnie kwartet wydaje się być scenicznym połączeniem wielu żywiołów. Wokalista i gitarzysta Geordie Greep wygląda trochę jak Michał Bajor z "Limuzyny Daimler-Benz", jego oschła aryjskość kontrastowana jest na scenie energetycznym zachowaniem czarnoskórego perkusisty Morgana Simpsona. Całość obrazu dopełnia wyjęty żywcem w hipsterskiego żurnala basista i wokalista Cameron Pciton (dżinsowa kurtka i wąsik) oraz klawiszowy geniusz ze sceniczną manierą Glenna Goulda - Seth Evans.
Black Midi tworzą na żywo wybuchową mieszankę, proponując skomplikowaną, bazującą na instrumentalnej wirtuozerii muzykę. Mimo iż muzycznie był to jeden z najbardziej satysfakcjonujących występów tegorocznej Pohody, wydaje się, że zespół lepiej odnajduje się w zamkniętych salach koncertowych niż w otwartych festiwalowych przestrzeniach.
Solidny występ zaliczyli na Pohodzie także kolejni Wyspiarze, energiczni postpunkowcy z Brighton - Squid. Kierowany przez perkusistę Olliego Judge'a zespół rozruszał festiwalowy namiot Europa Stage, proponując świetnie zorganizowany, profesjonalnie zagrany set, przywołujący na myśl sceniczną energię LCD Soundsystem. Rytmiczna, skoncentrowana wokół centralnie ustawionego zestawu perkusyjnego muzyka (Judge jest nie tylko pałkarzem, ale również wokalistą Squid) zachwyciła w równym stopniu niemal matematyczną precyzją, jak i zgrabnym połączniem tanecznych rytmów i transowych odjazdów.
Niestety, do Trenczyna nie dojechał inny brytyjski zespół Shame. Postpunkowcy z Londynu zmuszeni zostali do odwołania koncertu z powodu problemów pandemicznych. Nie byli jedynymi artystami, którym koronawirus pokrzyżował festiwalowe plany. Nadchodząca kolejna fala COVID-19 wykluczyła również z festiwalowego lin-upu: Amerykanów z Black Pumas, ukraiński zespół DakhaBrakha, katalońską jazzmankę Ritę Payés oraz francuski projekt Mezerg. Do Trenczyna z powodów problemów wizowych nie dotarł też National Orchestra of Afghanistan.
Pierwszy raz, każdy raz
Muzyczna różnorodność Pohody, fakt, że festiwalowe sceny dzielą tak odmienni gatunkowo artyści, jak chociażby legenda sceny didżejskiej Grandmaster Flash, techno z Islandii pod szyldem Hatari czy będący alternatywną odpowiedzią na K-pop zespół Balming Tiger, jest zaproszeniem do niespodziewanych muzycznych odkryć. Wystarczy zapomnieć o chowanym w kieszeni spodni harmonogramie festiwalu i dać się ponieść kaprysowi chwili. Tak właśnie trafiłem na koncert kanadyjskiej formacji Crack Cloud.
Pochodzący z Vancouver kolektyw to trudne do gatunkowej klasyfikacji, pełne animalnej energii przedstawienie muzyczne, które w Trenczynie zaprezentowało się jako kwintet. Skład zespołu jest jednak płynny, a jego liczni członkowie tworzą rodzaj skoncentrowanej wokół Vancouver grupy artystycznej, która poza muzyką realizuje się też w dziedzinie sztuk wizualnych. "Widzieliście Crack Cloud? Oni są naprawdę szaleni" - zagadnął widownię pełen uznania dla koncertu grupy perkusista Squid.
Jeśli miałbym poszukać jakiegoś muzycznego odniesienia do scenicznych wyczynów Kanadyjczyków, najlepiej spróbować zderzyć ich z legendą krautrocka - niemiecką grupą Can. Crack Cloud cechuje ta sama otwartość na muzyczne eksperymenty, podobny, parateatralny charakter występów, czyniący z nich rodzaje muzycznego misterium oraz pokrewne poczucie niemal biologicznego rytmu. Wiem, że koncert Crack Cloud był niepowtarzalnym przeżyciem, ponieważ po przesłuchaniu ich dotychczasowych albumów nie odnalazłem w nich niczego, czego byłem świadkiem w Trenczynie. Wygląda na to, że Crack Cloud nie brzmią dwa razy tak samo.
Zupełnie inaczej sprawa ma się z legendą Pohody - holenderskim zespołem Bazzookas. Grająca radosną wersję ska-rocka kapela od wielu lat jest stałym punktem programu słowackiego festiwalu, prezentując się zarówno na tradycyjnej scenie, jak i podczas codziennych koncertów w... swym firmowym busie. Dokładnie tak! Żółty autobus, służący zespołowi do transportu, wykorzystywany jest też przez nich jako scena koncertowa. Muzycy zapraszają widownię do środka pojazdu; ci zaś, którzy się nie zmieścili, stają przed autobusem.
Między tymi dwoma przestrzeniami rozgrywa się najradośniejszy moment Pohody, będący nieustannym powtórzeniem koncertowego rytuału (autobusowe show odbywają się trzy razy dziennie, nierzadko uczestniczy w nich ta sama widownia). Ręce w górę i machanie, kucanie i podskakiwanie, skandowanie "O-oo! O-ooo!". Czasem któryś z muzyków przełamie rutynę, skacząc z dachu autobusu w zgromadzony pod nim tłum. Innym razem charyzmatyczny wokalista odda na chwilę mikrofon któremuś z napierającemu na autobus fanowi.
Odwrotnie niż w przypadku Crack Cloud, każdy koncert Bazzookas jest identyczny. Obydwa były najlepszymi występami tegorocznej Pohody.
Czyli co? Jednak raz znaczy wcale? I tak to przez najbliższy rok będę się zmagał z tą nieznośną lekkością festiwalowego bytu...
Tomasz Bielenia, Trenczyn