10 najbardziej denerwujących rzeczy w polskim rapie
Krzysztof Nowak
W rapie zdarzają się rzeczy, które doprowadzają do szewskiej pasji jego odbiorców. Postanowiliśmy zebrać dla was dziesięć bolączek tego gatunku muzycznego. Oczywiście w polskim wydaniu.
Niedocenianie producentów
To naprawdę przykre, że ludzie, którzy odpowiadają za muzykę poszczególnych albumów, tak często spychani są w cień. O ile w przypadku raperów pojawiają się dyskusje na temat flow, techniki składania wersów czy też koncepcji na ugryzienie poszczególnych tematów, o tyle produkcja pozostaje najczęściej niema. Można to rzecz jasna zrzucić na karb braku wykształcenia muzycznego odbiorców, których oceny w rezultacie ograniczają się do "fajny klimat" lub "nieźle bangla", ale już trudno przejść do porządku dziennego nad tym, że wytwórnie traktują po macoszemu współautorów sukcesu swoich nawijaczy. Bardzo często dochodzi do tego, że twórcy podkładów nie są tagowani w tytułach utworów w serwisie YouTube - zupełnie tak, jakby ich praca była czymś mało ważnym lub nawet niewartym uwagi. To z takiego podejścia rodzą się później propozycje tworzenia bitów za darmo, które psują rynek aż do samego szpiku.
Raperzy spoczywający na laurach
To dosłownie temat-rzeka, a wariantów realizacji tego problemu jest przynajmniej kilka. Weźmy więc pod uwagę ten najgorszy. Oto bardzo rozpoznawalny raper (taki, którego płyty idą w nakładach rzędu kilku tysięcy egzemplarzy) dochodzi do wniosku, że w obecnych czasach albumy stają się tylko asumptem do zgarniania jeszcze większej ilości zapytań koncertowych. Wiadomo - im artysta aktywniejszy, tym bardziej rozchwytywany. Uzmysłowienie sobie tej prawidłowości przynosi prawdziwy wysyp wszelakich wydawnictw, które z poziomem mają niewiele wspólnego, bo i mieć nie mogą. Trudno bowiem rok po roku wypuszczać równe, ciekawe materiały, które nie będą świadczyły o zjadaniu własnego ogona dla zysku. Wszystko wymaga przemyślenia i dopracowania, a nie działania "na chybcika".
Niechęć do wydawana mixtape'ów
Patrząc przez pryzmat problemu numer dwa, ciężko uzasadnić to, że polscy raperzy tak rzadko wydają mixtape'y. Pesymista powie, że nie chce im się wypuszczać darmowych rzeczy, bo przecież mogą zachować wersy na pełnoprawne projekty. I będzie miał po części rację, gdyż na publikowaniu swoich nagrywek za free nie zyskają np. gracze z pewną pozycją na scenie. Jak jednak obronić tezę, że korzyści nie przypadną młodym artystom na dorobku? Powiedzmy wprost - można ją obalić jednym zdaniem. Takie materiały to okazja do eksperymentów z formą, tematyką, a także doskonały przyczynek do zmierzenia się z trudnymi podkładami, które kosztowałyby sporo u czołowych producentów.
Artyści z brakiem dystansu
Twórcy rapowi są bardzo niechętni wszelkiej krytyce, jaka na nich spada. W wywiadach oczywiście chętnie temu zaprzeczają, mówiąc, że z rzeczowych uwag wyciągają wnioski, ale to tylko zasłona dymna. Tak naprawdę obruszają się na każde złe słowo i nie potrafią się zdystansować do własnej twórczości. Nie dziwi zatem fakt, że osoba patrząca krytycznie na nowy utwór idola danych kręgów z miejsca staje się nienawistnym, żądnym krwi hejterem, na którego nie warto tracić czasu. Tym większy szacunek zyskują ci, którzy uderzają się w pierś i mówią, że nie wszystko, co wyszło spod ich ręki, jest perfekcyjne.
Brak ucha do bitów
Nawet najlepszy technicznie/lirycznie kawałek może zostać wyrzucony do śmietnika, jeśli podkład jest irytujący. Niby banał, ale niektórzy go po prostu nie przyswajają. Jeśli zastanawialiście się kiedyś, czemu emocje w rapie są tak nachalnie przekazywane za pomocą płaskich pianinek, wyjących do nie wiadomo czego smyczków czy smętnych gitar, które aż proszą, by ich posiadacze zostali jak najszybciej zlinczowani, to już macie odpowiedź. Pan (raper) chce, sługa (producent) musi, więc jest, jak jest.
Przenoszenie inspiracji ze Stanów w zły sposób
Rap pochodzi ze Stanów Zjednoczonych. Koniec, kropka, z tym się nie dyskutuje, bo to fakt. Siłą rzeczy polscy raperzy inspirowali się kolegami zza oceanu i inspirować będą się nadal, ale wszystko powinno być robione z głową. Ostatnio mamy zalew gości, którzy upodobali sobie kodeinową stylistykę i starają się ją zaadaptować na naszym gruncie. I dobrze, kolorytu nigdy za wiele, próbujmy mierzyć się z trendami, które i tak zawsze docierają do nas z odpowiednim opóźnieniem. Czy jednak wszystko musimy brać 1:1? Nie, co najlepiej ilustruje przykład młodych chłopaków nawijających (całkiem serio!) o trójkątach tak oczywistych, jak drugie śniadanie w tornistrze za czasów podstawówki, imprezach, na których nie ma białuchy czy piwa, tylko Ciroc przepijany purpurą, a spod materaca wystają nie polskie złote, lecz zieloniutkie dolary koszone z prędkością najnowszego kombajnu. Dajmy spokój z mówieniem o prawdziwości, skoro często słyszymy poruszające storytellingi będące kreacją, ale nie zapominajmy, że przesada rodzi potworki.
Beka z rapsów ponad wszystko
Co z tego, że Eldoce dyskografii mogłoby pozazdrościć 90% sceny, skoro ma też na koncie sławny freestyle w programie Reda? Co nam po "W pogoni za lepszej jakości życiem" Małolata i Ajrona, gdy ten pierwszy rzuca niemal dekadę później krzywy hashtag? Po co w końcu słuchać muzyki, kiedy można przytoczyć zabawną sytuację i stworzyć kolejnego mema albo wyklepać suchą grę słowną? No właśnie. Coraz częściej odwołujemy się do małych punkcików w życiorysie danego artysty, a na dalszy plan schodzi wszystko to, co udało mu się osiągnąć. Zamiast powrócić do klasycznego krążka i raz jeszcze dać się ponieść jego energii, analizujemy nietrafiony post z fanpage'a lub wyciągamy wers z kontekstu. Pamiętajmy, że żart powtórzony tysiąc razy staje się po tysiąckroć nieśmieszny.
Nie ma starć, są wojenki via Facebook
Skoro już zaczęliśmy o FB, dokończmy ten wątek. W czasach dla niektórych już prehistorycznych nie siadało się do wysmarowania długiego wypracowania na stronie fanowskiej, gdy ktoś nas zaczepił, tylko brało się zapisaną kartkę, stawało się przed mikrofonem i załatwiano sprawę na niwie artystycznej. Ewentualnie hartowało się pięści i szło z podniesioną gardą na przeciwnika. Jako że tego drugiego sposobu nie polecamy, miło byłoby powrócić do nagrywania soczystych dissów, których linijki jak drobne, acz bolesne szpileczki wbijałyby się w ego przeciwnika. Owszem, ten sposób rozwiązywania konfliktów nie umarł zupełnie, ale wiele starć zaczyna się i zarazem kończy na skakaniu sobie do gardeł na ekranie.
Zawężona perspektywa dokumentowania historii
Kiedy zapowiadana jest premiera płyty dokumentującej dzieje polskiego rapu, pojawia się chwilowa duma, która z czasem przeradza się w typowe polskie narzekanie. Rodzą się pytanie: a kto to będzie czytał? Ty tego nie wiesz, być może nawet autorzy pozycji nie do końca są pewni, do jakiego odbiorcy trafią, ale można założyć, że po latach dzieło będzie wspominane i czytane przez tych, którzy chcieliby dowiedzieć się czegoś o gatunku, który potrafił zdominować OLiS, wyprzedawać kluby i hale w całym kraju oraz ukształtować pokolenia odbiorców jak niegdyś chociażby punk. Nie wszystko powinniśmy przepuszczać przez filtr tego, co tu i teraz, a nieustanny rozwój tej konkretnej muzyki jest ewenementem na skalę kraju.
Obraz rapu w mediach
Pomstujemy na niego zawsze, gdy widzimy w telewizji śniadaniowej rapera, który musi ukrywać zażenowanie z powodu mówienia do niego jak do mało lotnego dziecka rozumiejącego tylko zakrzyknięcie "yo". Złościmy się, kiedy na największych festiwalach grają mocno forowane popowe gwiazdki jednego sezonu, a rap zostaje sprowadzony do roli niegroźnej ciekawostki dla młodzieży w szerokich sztanach i fullcapach. Złorzeczymy na prezenterów, którzy przypominają sobie o jednym z najpopularniejszych gatunków w kraju tylko wtedy, gdy Tomasz Chada kpi z polskiej policji i gra z nią w kotka i myszkę. Miejmy nadzieję, że obraz tej muzyki ulegnie kiedyś zmianie. O ile to w ogóle możliwe.