Reklama

Sprzedał miliony płyt, cudem przeżył wypadek i… groził zabiciem prezydenta. Scott Stapp skończył 50 lat

Nikt nie chciałby być nazywany ”ekspertem od niszczenia własnego wizerunku”. Tym bardziej osoba, która sprzedała dziesiątki milionów płyt i zrobiła spektakularną karierę, której - jak się do pewnego momentu wydawało - nic nie było w stanie zatrzymać. Okazuje się jednak, że wystarczy jedno potknięcie, żeby uruchomić lawinę. Najlepiej wie o tym Scott Stapp, wokalista grupy Creed. Muzyk skończył właśnie 50 lat.

Nikt nie chciałby być nazywany ”ekspertem od niszczenia własnego wizerunku”. Tym bardziej osoba, która sprzedała dziesiątki milionów płyt i zrobiła spektakularną karierę, której - jak się do pewnego momentu wydawało - nic nie było w stanie zatrzymać. Okazuje się jednak, że wystarczy jedno potknięcie, żeby uruchomić lawinę. Najlepiej wie o tym Scott Stapp, wokalista grupy Creed. Muzyk skończył właśnie 50 lat.
Stapp jako lider zespołu Creed /Daniel Boczarski /Getty Images

Pamiętacie tych kolegów ze szkoły, którzy zawsze byli stawiani innym za wzór? Scott nigdy nie był jednym z nich. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że muzyk nie miał łatwego dzieciństwa. Wokalista naprawdę nazywa się Anthony Scott Flippen, ale przyjął nazwisko ojczyma, który dołączył do rodziny, gdy chłopak miał osiem lat. Steve Stapp, dentysta, był lubiany przez pacjentów, jednak w domu pokazywał swoją drugą twarz. Mężczyzna uwielbiał wojskową dyscyplinę, do tego stopnia, że wyznaczał swojej rodzinie, zwłaszcza Scottowi, czas na wykonanie konkretnych czynności. Artysta wspominał, że miał dokładnie pięć minut na prysznic i umycie zębów, sześć minut na ubranie się i dotarcie do kuchni, a dwie na zabranie plecaka i zapakowanie się do samochodu, którym był wieziony.

Reklama

Skąd takie dokładne wyliczenia? Otóż ojczym używał stopera, żeby kontrolować czas. Jeśli jego pasierb nie zmieścił się w wyznaczonym przedziale, czekała go kara fizyczna. Chłopak oczywiście pod żadnym pozorem nie mógł też słuchać "szatańskiej muzyki", czyli rocka. Steve Stapp uważał, że takie traktowanie domowników to wyraz jego miłości i uwielbiał przy tym cytować Biblię. Religia zresztą przewijała się później w życiu Scotta, a nawet doprowadzała do konfliktów w zespole, ale o tym za moment. Wtedy kilkuletni chłopak odreagowywał sytuację w domu, na przykład wdając się w bójki, w dorosłym życiu zamienił je na inne "rozrywki".

Sprzedawał miliony płyt, ale ciągle uważał, że jest nikim

Swojego późniejszego kolegę z zespołu Scott poznał już w szkole. Minęło jednak parę lat i dopiero kiedy Stapp oraz gitarzysta Mark Tremonti znów się spotkali, tym razem na studiach, zdecydowali, że założą Creed. Rock, grunge i hard rock - taka mieszanka, na dodatek dobrze zrobiona, była idealna, żeby osiągnąć sukces na muzycznym rynku. Nic dziwnego, że już debiutancki album zespołu, "My Own Prison", zrobił furorę. Ekipa święciła triumfy na listach przebojów, grupa była zapraszana na największe festiwale, a Creed stało się jedną z najpopularniejszych nazw na rockowej scenie. Muzycy nie tylko powtórzyli ten sukces, ale nawet go przebili albumami "Human Clay" i "Weathered". Wszyscy wiedzieli, że mają do czynienia z nową gwiazdą, grupie szło świetnie. Czy coś mogło to zepsuć? Sława nie jest łatwa, a w połączeniu z prywatnymi problemami artystów może się okazać mieszanką wybuchową. Stapp sprzedawał miliony płyt, ale w głębi duszy cały czas był chłopakiem prześladowanym przez ojczyma. Wokalista miał bardzo niskie poczucie własnej wartości, do tego zagłuszał rzeczywistość alkoholem i narkotykami.

Pod koniec 2002 roku grupa zagrała koncert, który skończył się skandalem i pozwem. Fani byli tak wściekli na fatalną formę wokalisty i beznadziejny występ, że zaangażowali prawników. Publiczność uważała, że pozostali muzycy też byli winni, bo wiedzieli o stanie kolegi, a jednak pozwolili mu wyjść na scenę. Grupa przeprosiła, sprawa rozeszła się po kościach, ale dla Creed to był pierwszy krok do rozpadu. Scott od dłuższego czasu nie mógł się dogadać z kolegami, a w takich warunkach trudno o pracę nad płytą. Kłótnie dotyczyły najczęściej trybu życia Stappa, ale zdarzały się też na przykład spory o inne rzeczy, nawet o religię. Scott odkrył po latach boga, opowiadał o wierze i Creed dostali łatkę "chrześcijańskiego zespołu". Kłopot w tym, że pozostali członkowie grupy byli ateistami i nie podobała im się szufladka z religijną muzyką. Panowie zdecydowali, że od siebie odpoczną, przez rok, a wokalista pojechał na Hawaje, żeby walczyć z uzależnieniem od alkoholu, narkotyków i leków. Zresztą z powodu tych ostatnich muzyk został już wcześniej zatrzymany, gdy nie potrafił utrzymać auta na właściwym pasie drogi.

Dla Scotta początek dekady to w ogóle nie był dobry czas. Muzyk nie radził sobie z nałogami, nie potrafił wytrwać nawet na luksusowym odwyku dla gwiazd Hollywood. Kiedy był pod wpływem używek, Stapp lubił mówić, że to nie on, lecz jego alter ego. "Idzie Rick!" - po tych słowach wszyscy już wiedzieli, że zaraz zaczną się kłopoty. Z wokalistą było po prostu bardzo źle. Pewnego wieczoru w 2003 roku muzyk opróżnił butelkę whisky, uznał, że koledzy z zespołu go nienawidzą i życzą mu śmierci, więc postanowił coś z tym zrobić. Wokalista wyciągnął z szafy broń, taką, jakiej używają oddziały SWAT i stwierdził, że zakończy swoją mękę, a przy okazji podbije sprzedaż płyt. W ostatniej chwili zauważył w pokoju zdjęcie syna i odłożył karabin, a potem usiadł na kanapie i zaczął płakać. Tymczasem rok przerwy i braku kontaktu pozwolił muzykom Creed spojrzeć na zespół z nowej perspektywy. Takiej, że ogłosili rozpad formacji. Scott próbował uporządkować swoje życie, zdecydował się na rozpoczęcie solowej kariery, nagrał bardzo dobrze przyjętą płytę "The Great Divide" i kiedy już wydawało się, że wszystko idzie w dobrą stronę, wokalista znowu zaczął się staczać. Muzyk na przykład pobił się w hotelowym barze z członkami zespołu 311. Wystąpił też w programie telewizyjnym, w którym był zdecydowanie nietrzeźwy, bez przerwy przeklinał, bełkotał, obrażał gospodynię show, a nawet próbował niezdarnie ćwiczyć kung-fu. W telewizji wyglądało to równie źle jak w streszczeniu, na tyle, że Stapp po obejrzeniu programu natychmiast zapisał się na odwyk. Spoiler: to nic nie dało.

Lekarze byli w szoku, że ktoś mógł przeżyć taki upadek

Muzyk zdradził w autobiografii "Sinner’s Creed", że zmagał się z wieloma problemami psychicznymi. Scott miewał ataki paniki, cierpiał też na depresję. Próbował leczyć się na własną rękę, co oczywiście nie mogło się udać. Pewnego dnia w 2006 roku muzyk był pijany i pod wpływem narkotyków, kiedy siedział w pokoju hotelowym na Florydzie. W pewnym momencie artysta stwierdził, że ktoś go ściga i postanowił uciec przez balkon. Z 15. piętra. Muzyk runął na betonowy łącznik między balkonami, ale tak pechowo, że nikt tego nie zauważył. Po dwóch godzinach otworzyły się drzwi na taras w pokoju obok miejsca, w którym leżał artysta. Stanął w nich raper T.I., który... dwa lata wcześniej miał okazję pracować ze Stappem. Kolega nie tylko pomógł wokaliście dotrzeć do szpitala, ale też starał się, żeby sprawa nie trafiła do mediów. Scott mocno się wtedy podłamał. "Nie ma medycznego wytłumaczenia tego, że jeszcze pan żyje" - usłyszał muzyk od lekarzy

Zlecenie od CIA

Czy ta historia otrzeźwiła - i to dosłownie - Stappa? Otóż nie. W kolejnych miesiącach i latach artysta między innymi usłyszał zarzut przemocy domowej, później publicznie przepraszał swoją żonę. Zresztą muzyk mówił po latach, że to Jaclyn uratowała go od całkowitego upadku. Wydawało się, że powrót grupy Creed na scenę trochę uspokoi sytuację, a praca z kolegami pozwoli artyście znaleźć równowagę w życiu. Zespół się reaktywował, zagrał trasę, zebrał pochwały i nic konkretnego się już nie wydarzyło. Działo się za to później w prywatnym życiu Stappa. Artysta zaniepokoił fanów, kiedy w 2014 roku wrzucił do sieci film. Opowiadał w nim, że jest bezdomny i "nie ma grosza przy duszy". Wokalista wysyłał też do bliskich dziwne wiadomości, ale najgorszy był moment, gdy Scott stwierdził, że działa dla CIA i ma misję zabicia prezydenta. Wtedy Jaclyn chwyciła za słuchawkę i zadzwoniła na policję. Paradoksalnie to właśnie ta sytuacja pozwoliła wokaliście odbić się od dna. Muzyk trafił w ręce lekarzy, którzy zdiagnozowali u Stappa chorobę afektywną dwubiegunową. Dla wokalisty był to cios, ale równocześnie ulga, bo nareszcie mógł rozpocząć właściwe leczenie. Dzięki terapii zrozumiał powody wielu swoich zachowań. Potajemne załatwianie recept i nadużywanie leków, załamanie psychiczne, a nawet pozbycie się swojego wielkiego skarbu - szkiców Dalego, które muzyk zostawił w jakimś amerykańskim kościele i nie miał nawet pojęcia gdzie - tego Stapp nie mógł już cofnąć, ale postanowił ułożyć życie na nowo. Do tego stopnia, że poszedł na kolejny odwyk, a żona muzyka faktycznie zobaczyła u niego poprawę, chęć zmiany i wycofała pozew rozwodowy.

Praca nad sobą zajęła muzykowi kilka lat, ale w 2019 roku wokalista wrócił z solową płytą. Czy czeka nas powrót Creed? Na razie nie, chociaż Mark Tremonti nie wykluczył, że zespół może znów pojawić się scenie, być może przy okazji jakiegoś jubileuszu. Grupa mogłaby wtedy dokończyć płytę, którą przygotowywała już dekadę temu. Scott na razie pracuje nad swoją muzyką, koncertuje, do tego realizuje inne artystyczne marzenia. Muzyk na przykład zagrał Franka Sinatrę w filmowej biografii Ronalda Reagana. I kto wie, może to będzie dla Stappa początek nowej, nieoczekiwanej kariery?

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Scott Stapp | Creed | T.I.
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy