Paweł Małaszyński: Rock and roll zszedł do podziemia
- Promując zespół Pawłem Małaszyńskim, odstrasza się prawdziwych fanów rocka - mówi naszemu serwisowi... Paweł Małaszyński, frontman grupy Cochise, a przy okazji jeden z najbardziej znanych aktorów w Polsce. - Wciąż mnie to wkurza, bo jest to nie fair, przede wszystkim w stosunku do moich kolegów z zespołu.
Magdalena Tyrała. INTERIA.PL: Rozpoczęliście z zespołem Cochise nagrania do nowej płyty - jaki kierunek na niej obierzecie?
Paweł Małaszyński: - Kiedy rozpoczynamy prace nad nowym albumem, nie pojawiają się rozmowy o obieranym kierunku. Nigdy nie wiemy, dokąd tym razem zaprowadzi nas nasza droga muzyczna i wrażliwość. Przez cały czas jesteśmy otwarci na nowe doświadczenia. W czerwcu zarejestrowaliśmy całe demo i kiedy wymienialiśmy nasze spostrzeżenia na temat efektu - razem sprawdzaliśmy, czy wszystko jest w porządku, zastanawialiśmy się, co należy jeszcze poprawić, nad czym popracować - to wspólnie orzekliśmy, że przymiotnik najlepiej określający naszą nową płytę "118" to: trudna.
Ciężka w brzmieniu?
- Nawet nie. Płyta jest na pewno bardzo różnorodna i jest to krok naprzód. Porównując "Still Alive", "Back To Beginning" i "118", zauważamy, że pewien stopień naszego zaangażowania i pomysłów się rozwija. Że coraz wyżej wspinamy się na tę naszą muzyczną górę.
Czy nie jest tak, że staliście się zakładnikami ciężkich gitar? Że innych obszarów po prostu nie wypada wam zgłębiać, bo narazilibyście się fanom?
- Nie wiem, o jakich obszarach mówisz. Nie że mamy coś przeciwko, ale po prostu nie czujemy na przykład elektroniki. Z kolei bardzo bliski jest nam blues. Myślę, że na "118"-tce będzie można to wyczuć w niektórych momentach.
- Oczywiście nie uciekamy i nigdy nie uciekniemy od typowego rocka, bo gramy muzykę rockową i przy niej zostaniemy. Dlatego nie zabraknie ciężkich gitar na nowym albumie, ale też typowych dla Cochise ballad. Płyta powinna spodobać się naszym fanom, którzy już nas poznali i mają nasze poprzednie płyty. Zresztą myślę, że ci prawdziwi, którzy jeżdżą za nami po Polsce, połowę materiału już znają z koncertów, więc nowa płyta nie będzie dla nich dużą niespodzianką. Chociaż kawałki, których nie gramy jeszcze na koncertach, a które rejestrujemy w studiu, mogą i ich zaskoczyć. Miejmy nadzieję, że pozytywnie.
Zobacz Cochise w teledysku "MLB":
Z jednej strony przedstawianie Cochise jako "zespół Pawła Małaszyńskiego" pomaga w promocji, a z drugiej strony wiem, że chcecie tego unikać. Czy złościsz się, gdy pisze się tylko o tobie w kontekście zespołu?
- Pomaga na pewno organizatorom w promocji koncertów, bo wiadomo, jeśli jest znana osoba w zespole, to warto wypromować na niej koncert. Na pewno to nie pomaga zespołowi, a nawet utrudnia nam, bo promując zespół Pawłem Małaszyńskim, odstrasza się prawdziwych fanów rocka czy cięższej muzyki, którą prezentujemy. Jest to dla nich mało wiarygodne i może być odbierane jak jakiś wygłup i wcale im się nie dziwię. "Małaszyński jest przecież aktorem, nie umie śpiewać, nie pójdę na jego koncert" - takie myślenie jest w jakimś sensie naturalne. Pewnie i ja bym tak zareagował. Dlatego Cochise cały czas musi się przebijać przez ten mur obojętności, niedowierzania względem niektórych promotorów i organizatorów koncertów, tłumacząc im ciągle pewne rzeczy.
- Wiemy też, że jest to szczebel bardzo trudny do przeskoczenia. Zaprzestaliśmy już tej walki z wiatrakami. Ale wciąż mnie to wkurza, bo jest to nie fair, przede wszystkim w stosunku do moich kolegów z zespołu, a z drugiej do fanów muzyki rockowej. A jeszcze z trzeciej strony jest to nie fair wobec zespołów, z którymi gramy, że nas się wysuwa na piedestał, tylko z tego powodu, że ja tam śpiewam. Zdarza się też tak, że organizatorzy nie mają pojęcia, co gramy i doznają szoku. Dlatego zawsze prosimy, by posłuchali nas chociażby w internecie, by nie było totalnego zaskoczenia. Nie gramy przecież lekko, łatwo i przyjemnie. Gwarantujemy za to sto procent energii rockowej.
Posłuchaj piosenki "Surrender" Cochise:
Co jakiś czas obwieszczany jest definitywny koniec rocka. Czy muzyka gitarowa rzeczywiście znajduje się w dołku?
- Coś w tym jest: u nas w kraju, w pewien nieokreślony sposób, na pewno. Wystarczy włączyć którąś z popularnych stacji radiowych i zobaczyć, co tak naprawdę gra. Muzyka zrobiła się teraz bardzo popowa i zespołów rockowych, z prawdziwego zdarzenia, jest w Polsce bardzo mało. Jednak w podziemiu jest polska scena rockowa. Spotykamy kapele, ludzi, z którymi koncertujemy - poznajemy nowe brzmienia i nowe zespoły. Stąd wiem, że to podziemie jest bardzo silne.
Muzyka rockowa zeszła do podziemia, bo się nie sprzedaje.
- To też. Może jest też słaby nacisk na promocję tych zespołów.
Gusta muzyczne też ulegają zmianie, jest potrzeba czegoś innego.
- Gusta na pewno się zmieniły, bo zmieniły się czasy. Myślę jednak, że rock'n'roll nigdy nie umarł, tylko zszedł właśnie do podziemia. Ale trzyma się tam naprawdę bardzo dobrze i jest w świetnej kondycji.
- Mam nadzieję, że muzyka rockowa odrodzi się jak feniks z popiołów i wystrzeli. Nastąpi totalna reaktywacja, przeniesienie ciężaru muzycznego na drugą stronę, bardziej rockową. Zresztą z tego co wiem i słyszę, większość zespołów rockowych grających w podziemiu śpiewa w języku angielskim. Być może też tak, jak skład Cochise, zostali wychowani na muzyce anglosaskiej i bardziej ją czują. A polskie rozgłośnie trochę się przed tym bronią: przed polskimi zespołami śpiewającymi po angielsku. Sami tego doświadczamy.
- Z drugiej strony, wszyscy, którzy słyszeli nasze materiały ze "118", mówią: "Wy nie brzmicie jak polski zespół". Naprawdę dużo osób ważnych w polskim środowisku muzycznym mówi nam, że powinniśmy uderzać bardziej na Zachód niż starać się coś zrobić w tym kraju. Ale póki co i to wcale nie jest tak proste, więc nie podejmujemy drastycznych decyzji i robimy swoje. Dla nas najważniejsze jest teraz to, że wciąż jesteśmy, istniejemy, nagrywamy i koncertujemy. Ważnym sukcesem zespołu jest fakt, że istniejemy - w przyszłym roku minie już 10 lat - i nagraliśmy trzy płyty.
Macie już swoich hejterów, czy jeszcze się ich nie dorobiliście?
- Pewnie tak. Ale musielibyśmy być naprawdę idiotami, gdybyśmy przejmowali się ludźmi, którzy nie lubią naszej muzyki. Przecież każdy ma prawo to oceniać. Zupełnie tak samo jak każdy ma prawo oceniać moją pracę jako aktora - komuś się podobam, komuś się nie podobam i tak samo jest z muzyką. Cochise gra taki a nie inny rodzaj muzyki, tak a nie inaczej prezentujemy się na scenie i jesteśmy poddawani ocenie. Jeśli są hejterzy, a są na bank, to super, bo sytuacja jest wyważona. Ciężko byłoby znieść myśl, że wszyscy cię kochają.
Tak?
- No dobra, przynajmniej mnie byłoby ciężko (śmiech). Jeśli w prawie 40-milionowym kraju znajdzie się tysiące hejterów, to wcale nie spowoduje, że się tym przejmę, nie rzucę przez to muzyki, nie przestanę grać. Gramy muzykę, jaka nam się podoba, jaką czujemy w duszy. Staramy się zarażać nią ludzi, którzy przychodzą na koncerty, kupują nasze płyty i tyle. Ale oczywiście szanujemy też tych, którym się to nie podoba, bo każdy ma prawo do swojej opinii i swojego zdania. A konstruktywna krytyka jest zawsze mile widziana, to jest przecież naturalne. Myślę, że żyjemy z naszymi fanami i hejterami w bardzo dobrej symbiozie.
Zobacz teledysk "Dance" Cochise:
Czy zdarzają wam się spory o to, jak ma brzmieć wasza muzyka?
- Nie, cały czas szukamy naszego brzmienia. To przychodzi z płyty na płytę, jesteśmy coraz bliżej, ale jeszcze nie do końca. Może dlatego, że mamy naprawdę bardzo dużo pomysłów. Na naszej płycie znajdzie się 13 utworów w języku angielskim, a już w tej chwili mamy mnóstwo pomysłów na kolejną płytę. Już teraz wchodząc do studia mamy tytuł dla następnej.
A może nawet lepiej jest pozostać na etapie poszukiwań brzmienia?
- To jest jakieś wyjście, żeby cały czas poszukiwać i nie zatrzymywać się, żeby się nie skończyć. Choć myślę, że skończyć to się można, jak skończą się pomysły i chęć grania. Nas to raczej nie dotyczy. Ale fajnie mieć specyficzne brzmienie. Bo to jest tak, jak z najlepszymi zespołami świata - gdy usłyszę pierwsze dźwięki gitary czy perkusji, to wiem, że jest to Pearl Jam, Soundgarden, U2 czy Queen - każdy z tych zespołów znalazł swój styl. My jeszcze tego nie mamy, ale w sumie to jeszcze nie wiem, czy dobrze byłoby osiągnąć ten szczyt. Może... Czas pokaże.
Których muzyków uważasz za najważniejszych w historii, którzy najbardziej cię ukształtowali?
- To będzie strasznie długa lista. Mogę zacząć od lat 50. i Johnny'ego Casha, Elvisa Presleya, poprzez lata 60., 70., 80. i Led Zeppelin, The Doors, Janis Joplin, Jimiego Hendrixa, Jeffersona Airplane'a, Davida Bowiego czy T-Rex. Lata 80. i pierwsze zespoły hardrockowe, takie jak Guns'N'Roses. A potem w moim przypadku ogromna rewolucja muzyki grunge'owej w postaci wielkiej czwórki z Seattle: Alice in Chains, Nirvana, Soundgarden, Pearl Jam. Ale też i wcześniejsze dokonania Mother Love Bone, Mudhoney, Sonic Youth, który też jest dla mnie ważnym zespołem, czy The Smashing Pumpkins. Na pewno zespół Queen. Mogę ci tak wymieniać godzinami. Jest tak wielu wspaniałych wokalistów, tak wiele wspaniałych płyt, że teraz gdybym miał wymienić ci zaledwie kilka, byłoby to dla mnie cholernie trudne. Nie jestem w stanie.
A twój album wszech czasów?
- O rany... tak na szybko to na pewno Pearl Jam "Ten" - to jest płyta, która zwaliła mnie kompletnie z nóg. Absolutnie.
O czym świadczy fakt, że dużo większą popularność zdobyłeś jako aktor niż wokalista? Jesteś lepszym aktorem? A może na muzycznym rynku trudniej się przebić?
- Nigdy nie myślałem, żeby się gdzieś przebijać czy coś komuś udowadniać. Może teraz trochę jestem na takim etapie życia muzycznego, że wydaje mi się, że czuję oddech na plecach, że coś może i powinienem udowodnić, pokazać, ale wcale tak nie jest i wcale nie chcę tego robić. Muzyką zajmuję się od 20 lat, o wiele dłużej niż aktorstwem, to jest mój krwiobieg. A czy jestem lepszym aktorem niż muzykiem czy muzykiem niż aktorem? Ocena nie należy do mnie. To są moje dwie różne drogi życiowe, które się od siebie kompletnie różnią. Mam zupełnie inną wrażliwość na scenie teatralnej czy przed kamerą, a zupełnie inną grając na scenie rockowej z zespołem Cochise.
- Jestem jak Dr Jekyll i Mr Hyde. Spotykam na koncertach ludzi, którzy mówią: "Zostaw chłopie to aktorstwo, idź w muzykę". Z drugiej strony słyszę: "I po co ty się tak drzesz na tych koncertach, stracisz głos, jesteś świetnym aktorem teatralnym, zostaw to" (śmiech). Staram się zwyczajnie łączyć te swoje obie pasje i robię co mogę, by każda z tych sfer mojego życia zawodowego była zadowolona. Na tym etapie ani z jednego, ani z drugiego nie jestem w stanie zrezygnować.
Nie afiszowałeś się jako muzyk przez długi czas.
- Nie afiszowałem się, bo nie było takiej potrzeby. Ktoś powoli odkrywał tę moją przeszłość muzyczną i w pewnym momencie wypełzła na powierzchnię. Rzeczywiście staram się tego bronić. Muzyka daje mi wolność i swobodę. Robiąc muzykę, tworząc ją i grając, koncertując czuję się naprawdę wolnym i niezależnym od nikogo i od niczego człowiekiem.
- My, czyli te cztery naczynia połączone Cochise, tworzymy jeden organizm. Myślę, że to nam się naprawdę udało, że przez 10 lat, jak gramy razem (a znamy się prawie 20), tworząc muzykę i spędzając ze sobą bardzo dużo czasu, poznajemy się coraz bardziej nie tylko jako muzycy, ale też jako ludzie. Nie oceniamy jednak naszej drogi, tylko nią podążamy. Nigdy też nie zastanawiałem się, kiedy był nasz początek, jak to się zaczęło. Na pewno nie chcę też wiedzieć, jak to się skończy.