OFF Festival 2017: Kobieca off-ensywa
Justyna Grochal
Kolejna edycja OFF Festivalu przeszła do historii. Wielu wspominać ją będzie jako jedną z najbardziej "gitarowych" odsłon, ale tym, co ja zapamiętam, jest również fakt, że mocnym akcentem w programie zaznaczyły się kobiety.
Chętnym na muzyczne poszukiwania już od lat wakacyjny półmetek wyznacza katowicki OFF Festival dowodzony przez Artura Rojka. I tym razem pierwszy weekend sierpnia przyciągnął do Doliny Trzech Stawów ludzi spragnionych odpoczynku od szarości codzienności i odkrywców złaknionych nieznanych brzmień.
Po pechowej poprzedniej edycji, podczas której kilku artystów odwołało swoje koncerty, w tym roku Artur Rojek mógł odetchnąć z ulgą, bo na szczęście nie musiał podawać takich przykrych informacji.
Tegoroczny OFF był kolejny festiwalem, na którym mocnym akcentem w programie zaznaczyły się kobiety. Dość wspomnieć, że za ofertę tegorocznej Kawiarni Literackiej odpowiedzialna była Sylwia Chutnik, która uczestników zachęciła do czegoś, czego w naszej przestrzeni publicznej bardzo brakuje, czyli dialogu, zapraszając do udziału w spotkaniach m.in. Natalię Fiedorczuk i Małgorzatę Halber.
OFF Festival 2017: Dzień drugi, koncerty
Warto podkreślić, że to przedstawicielka (niby) słabszej płci zgromadziła w Dolinie Trzech Stawów najliczniejszą publikę. Mowa tu oczywiście o charyzmatycznej PJ Harvey, dzięki której festiwalowa sobota otrzymała status wyprzedanego dnia - setki osób przyjechały do Katowic właśnie dla niej.
Polly Jean Harvey z powodzeniem sprostała oczekiwaniom i nadziejom, z jakimi jej fani stawili się o zachodzie słońca pod sceną główną. Artystka - w towarzystwie dziewięcioosobowego składu - rozkwitała z utworu na utwór, urzekając szczerością i właściwym sobie profesjonalizmem. Nikt nie potrafi tak pięknie połączyć w swojej twórczości drapieżności z liryzmem, jak robi to od lat PJ Harvey.
Profesjonalizmu nie można odmówić również kanadyjskiej artystce, która po tej samej scenie co PJ Harvey, stąpała dzień wcześniej. Choć "stąpać" to może nie najlepsze określenie, bowiem Feist na OFF Festival przywiozła show bardzo statyczny, ujmujący swą prostotą i minimalizmem.
Koncert rozpoczęła od utworu "Pleasure" ze swojej nowej płyty o tym samym tytule i zabrzmiało to właściwie jak obietnica tego, co nas czeka w ciągu kolejnej godziny. Spowita soczystym różowym światłem, ubrana w tego samego koloru długą suknię czarowała pięknymi melodiami, uwodziła charakterystycznym subtelnym głosem i urzekała momentami głośną, ale jednak, intymnością. Trzeba przyznać, że Feist - mimo wielu (zasłyszanych tu i ówdzie) wątpliwości - z sukcesem wywiązała się roli headlinerki i jak przystało na kogoś, kto mimo bogatej dyskografii, po raz pierwszy występuje w danym kraju, swój set uzupełniła o starsze kawałki, jak chociażby przebojowe "I Feel It All" czy wykonane samodzielnie na koniec "Mushaboom".
Tą, która na festiwalu wzbudziła najwięcej skrajnych odczuć jest Siksa, czyli bezkompromisowy gnieźnieński duet. Można różnie ocenić ich sobotni występ, ale z pewnością nikogo nie pozostawił on obojętnym. Trudno też mówić o tym punkowym performansie jako o koncercie. Był to raczej kontrowersyjny, feministyczny manifest, którym "nie-wokalistka" Alex i towarzyszący jej basista wprawili festiwalową publikę w osłupienie. Biorąc na cel wszelkie stereotypy, dziewczyna w odważnych, niewybrednych tekstach - nie stroniąc od przekleństw, na które w komentarzach po występie zwrócili uwagę rodzice przebywający na terenie imprezy z dziećmi - wytłuściła problem seksizmu, homofobii czy innej wzajemnej nienawiści. Na scenie, a zwłaszcza poza nią, dała się ponieść do tego stopnia, że koncert opuszczała z zakrwawionymi kolanami, co zresztą przeniesione na grunt metafory, dobrze oddaje stan, w jakim publikę zostawiła Siksa - po tym występie czuło się jakieś podrażnienie, które długo jeszcze nie dawało o sobie zapomnieć.
OFF Festival 2017: Dzień pierwszy, koncerty
A skoro mowa o #girlpower, to nie można nie wspomnieć o zamykającej koncerty pierwszego dnia na Scenie Leśnej The Black Madonnie, która jako jedna z siedmiu kobiet trafiła na listę najlepszych DJ-ów świata. Nonszalancko uprzyjemniająca sobie sceniczne życie wachlarzem była wybawieniem dla wszystkim cierpiących na niedobory tanecznych rytmów w tegorocznym line-upie imprezy.
Zupełnie inny rodzaj siły i kobiecości zaprezentowała 23-letnia Frankie Cosmos, która razem z zespołem wystąpiła ostatniego dnia na Scenie Trójki. Skromna Amerykanka urzekała naturalną łagodnością, śpiewając publiczności swoje melancholijne, indie folkowe piosenki.
Równie speszone i nie mogące uwierzyć w tak ciepłe przyjęcie były członkinie krakowskiego kwartetu Lor. Mimo wczesnej pory ich występ przyciągnął ostatniego dnia do namiotu Sceny Eksperymentalnej sporą grupę fanów, którzy bez problemu zanurzyli się w delikatną twórczość dziewczyn. Wręcz zawstydzająca jest ta ich wrażliwość i dojrzałość przekazu... Ja wiem, że już wkrótce geografia i majca, i biola, ale nagrajcie już tę płytę, dziewczyny!