"Nie mamy ambicji, by zostać gwiazdami"

Tindersticks w zmienionym składzie kontynuują dobrą passę, bo album "The Something Rain" jest godnym, jak nie bardziej udanym następcą albumu "Falling Down a Mountain" (2010). Z okazji premiery albumu z grającym na instrumentach klawiszowych Davidem Boulterem rozmawiał Artur Wróblewski.

Tindersticks (David Boulter z prawej) nie zależy na sławie i pieniądzach
Tindersticks (David Boulter z prawej) nie zależy na sławie i pieniądzachOficjalna strona zespołu

"The Something Rain" to znakomity album. Krytycy docenili was, bo płyta zbiera wyborne recenzje. Czy po 20 latach na scenie robi to jeszcze na was wrażenie?

David Boulter: - Tak, wydaje mi się, że wciąż się tym przejmuję. Co więcej, w tym momencie opinie krytyków mają dla nas chyba większe znaczenie, niż kiedykolwiek wcześniej. Gdy zaczynaliśmy karierę, nie przejmowaliśmy się recenzjami, bo wydawało nam się podejrzane, że ktoś może o kimś napisać jaki to nie jest wspaniały. Poza tym w tamtym czasie nie uważaliśmy, że tego akurat potrzebujemy. Jednak po 20 latach nagrywania albumów, to ważne dla nas mieć świadomość, że wciąż się liczymy, jesteśmy dla kogoś istotnym zespołem, a ludzie ekscytują się naszą muzyką.

A co z krytycznymi, negatywnymi opiniami?

- Takie recenzje na pewno nas dotykają, ale nie rozpamiętujemy ich zbyt długo. Sami mamy świadomość, kiedy nasza muzyka nam się nie podoba i czujemy się zawiedzeni tym, co stworzyliśmy. Wiemy, kiedy nagramy coś, co nie jest tak wspaniałe, jak powinno być. Ale nikt nie może być przez cały czas doskonały, trzeba się z tym pogodzić i zaakceptować to. Poza tym każdy ma prawo do własnej opinii, więc nie można się tym zbytnio przejmować.

"The Something Rain" to drugi album Tindersticks nagrany z Earlem Harvinem i Davidem Kittem. Co według ciebie wnieśli do zespołu?

- Earl to nie tylko super profesjonalny perkusista, ale też muzyk o niesamowitym wyczuciu. Wraz z Davidem wnieśli do zespołu bardzo pozytywną energię i otwartość na nowe pomysły. A to jest coś, co zespół z naszym stażem potrzebuje najbardziej. Według mnie poprzednie wcielenie Tindersticks zatrzymało się w miejscu, bo byliśmy znudzeni. Wydawało się, że nie wszyscy są zainteresowani tym, co dzieje się zespole. Spośród sześciu osób zawsze znalazł się ktoś, kto był nieobecny. A teraz każdy pojawia się na próbach, jest podekscytowany i powstaje nowa muzyka. To się liczy najbardziej.

David Kitt, zanim dołączył do Tindersticks, był artystą solowym. Teraz przyszło mu odnaleźć się w innej rzeczywistości...

- To prawda. Właśnie z tego powodu, że David jest artystą solowym, dostrzega wszystko z zupełnie innej perspektywy. Także dlatego, że nie - jak to było do tej pory - swojej muzyki i musi się nauczyć utworów skomponowanych przez kogoś innego. Być może z tego powodu jest mu trochę trudniej, ale jednocześnie wnosi do zespołu swoje indywidualne podejście do muzyki.

Tindersticks mają swój własny, bardzo wyrazisty styl. Nie kusiło was, by choć trochę poeksperymentować? Zmiana składu mogłaby być dobra wymówką.

- (śmiech) Nie wydaje mi się. Natomiast jestem pewien, że jako muzycy bardzo zmieniliśmy się przez te wszystkie lata. Przez te 20 lat nigdy nie staraliśmy się dopasować do żadnego stylu czy nowoczesnego trendu, który akurat był na tapecie. Graliśmy muzykę, którą czuliśmy. Z tego powodu uważam, że to jedyna muzyka, jaką możemy tworzyć i nagrywać.

Wspomniałeś o trendach i współczesnej muzyce. Zastanawia mnie, czy śledzisz to, co dzieje się w mainstreamie?

- Tak mi się wydaje. Jednak my, zostając muzykami, nigdy nie mieliśmy ambicji, by stać się sławnymi gwiazdami i zarabiać kupę pieniędzy. I jeżeli już zwracam na kogoś uwagę, to właśnie na artystę z takim nastawieniem.

Typowa recenzja albumu Tindersticks zawiera przymiotnik "filmowy". A czy jest jakiś kasowy film, do którego chciałbyś nagrać ścieżkę dźwiękową?

- Gdybym mógł skomponować muzykę do jakiejś dużej produkcji filmowej, to chciałbym napisać soundtrack do jednego z wczesnych filmów o Jamesie Bondzie. Uważam, że one są niesamowite. Według mnie najważniejsze w muzyce filmowej jest to, że ma ona sens, ale jednocześnie nie wpycha się przed obraz. Są połączone z filmem, ale też przemycają coś jeszcze. Zawsze lubiłem soundtracki, które dodawały do filmu coś więcej, niż tylko oddawały emocje prezentowane na ekranie.

Dziękuję za rozmowę.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas