Reklama

Nie brakuje spiskowych teorii o kultowym przeboju. O czym naprawdę opowiada "Hotel California"?

"Lepiej wymyślmy coś dobrego" - powtarzali sobie w połowie lat 70. muzycy The Eagles. Zespół nie mógł narzekać na brak sukcesów, ale właśnie dlatego artyści panicznie bali się porażki. Niepotrzebnie. Niemal pół wieku temu grupa wydała album z piosenką, która zapewniła jej nieśmiertelność. "Hotel California" to jedna z najsłynniejszych rockowych ballad na świecie, a kulisy powstawania tego utworu były znacznie bardziej szalone, niż jego brzmienie.

"Lepiej wymyślmy coś dobrego" - powtarzali sobie w połowie lat 70. muzycy The Eagles. Zespół nie mógł narzekać na brak sukcesów, ale właśnie dlatego artyści panicznie bali się porażki. Niepotrzebnie. Niemal pół wieku temu grupa wydała album z piosenką, która zapewniła jej nieśmiertelność. "Hotel California" to jedna z najsłynniejszych rockowych ballad na świecie, a kulisy powstawania tego utworu były znacznie bardziej szalone, niż jego brzmienie.
The Eagles w 1976 roku /RB/Redferns /Getty Images

Czy sukces może przerażać? Okazuje się, że tak. W 1975 roku The Eagles (sprawdź!) święcili triumfy dzięki płycie "One of These Nights". Trzy single z tego albumu podbiły listy przebojów. Wydawałoby się, że muzycy powinni w takiej sytuacji ruszyć w trasę i jak najdłużej cieszyć się swoim osiągnięciem. Grupa postanowiła jednak zrobić coś innego: przykryć ten sukces kolejnym, jeszcze większym. Niewiele ponad pół roku po premierze płyty zespół wydał zestaw największych przebojów. "Their Greatest Hits (1971-1975)" biło rekordy popularności i ostatecznie stało się jednym z najchętniej kupowanych albumów XX wieku w USA. 

Reklama

Z jednej strony artyści mieli wiele powodów do radości, z drugiej szybko zdali sobie sprawę, jak wysoko zawiesili sobie poprzeczkę. Zespół zafundował sobie coś, co niektórych motywuje, ale większości spędza sen z powiek: presję. Kilka dekad temu płyty wydawało się znacznie częściej niż dzisiaj. The Eagles, którzy od razu zabrali się za pracę nad nowymi piosenkami, mieli w głowach tylko jedną myśl: nie zepsuć tego.

O czym jest "Hotel California" The Eagles?

Tempo pracy wielu muzyków w latach 70. było imponujące. Album "Hotel California", o który tak martwił się zespół, ukazał się w grudniu 1976 roku. Grupa zabrała się za tworzenie piosenek wiosną, ale nie myślcie, że artyści od razu nagrywali utwory. Kiedy ekipa się spotkała, muzycy zaczęli od dzielenia się swoimi pomysłami. Czasem były to gotowe melodie, a czasem tylko fragmenty albo riffy, które mogły się gdzieś przydać. Swoją taśmę z pomysłami przyniósł też do studia gitarzysta Don Felder. Wiele miesięcy wcześniej artysta wynajął dom przy plaży w Malibu, gdzie chciał odpocząć, a przy okazji popracować nad nowymi utworami. Pewnego dnia, między jedną kąpielą a drugą, Don usiadł na kanapie i chwycił za gitarę. 

Muzyk nie miał pojęcia, że właśnie tak zacznie się historia największego przeboju w jego karierze. "Pamiętam, że siedziałem w salonie. Był piękny, lipcowy dzień, drzwi były otwarte na oścież. Miałem na sobie jeszcze przemoknięte kąpielówki i rozmyślałem, jak wspaniałym miejscem potrafi być świat. Chwyciłem za gitarę akustyczną, zacząłem coś grać dla zabawy i nagle popłynęły dźwięki 'Hotel California'" - wspominał Felder w rozmowie z magazynem "Guitar World". Artysta szybko zarejestrował swój pomysł, ale na początku nie był przekonany, czy piosenka w ogóle nada się dla The Eagles. Być może plażowy klimat zrobił swoje, jednak pierwsza wersja przeboju niezbyt przypominała znaną dzisiaj balladę. "Hotel California" miało na początku klimat... reggae. Nic dziwnego, że utwór nosił później roboczy tytuł "Mexican Reggae".

Nic ich nie zachwyciło - poza jedną piosenką

Na taśmie Feldera z pomysłami dla grupy było w sumie sześć piosenek, ale żadna z nich nie zachwyciła reszty ekipy. Żadna - oprócz tej jednej. Don Henley przyznał w wywiadzie dla magazynu "Rolling Stone", że słuchał taśmy podczas nocnej przejażdżki autem i kiedy trafił na "Hotel California", pomyślał: "To ma potencjał. Myślę, że możemy z tego zrobić coś ciekawego". Podobnego zdania był Glenn Frey, więc zespół nie miał już wątpliwości, że ten "dziwny kawałek" trzeba wziąć na warsztat. Na początku pojawił się jednak mały problem. The Eagles zaczęli pracę nad płytą w studiu w Miami, a pełna wersja demo nagrania została w Malibu. Felder po tylu miesiącach nie pamiętał już dokładnie całego utworu, tym bardziej że wcale nie uważał go za najlepszą piosenkę w swoim zestawie. Dla gitarzysty był to po prostu jeden z wielu pomysłów. Odległość między Miami a Malibu wynosi prawie cztery i pół tysiąca kilometrów, więc nikomu nie chciało się jechać po tasmy, na szczęście Don wpadł na inny pomysł. Gitarzysta zadzwonił do pomocy domowej, którą zatrudniał, kobieta przystawiła słuchawkę telefonu do głośnika i w ten sposób grupa wysłuchała wersji demo. Muzycy wiedzieli już dokładnie, nad czym mają pracować.

Rockandrollowe ekscesy

The Eagles zabrali się za dokańczanie utworu, który w ostatecznej wersji zmienił klimat z plażowego reggae na coś, co bardziej pasowałoby jako ścieżka dźwiękowa filmu drogi. Albo dobrego dramatu. Duża w tym zasługa mrocznego tekstu. Muzycy zaczęli przerzucać się pomysłami, w końcu Glenn Frey wymyślił "Hotel California", a Don Henley stworzył słowa. "Jego teksty są jak fotografie, które - raczej jak książka niż film - malują obrazy w twojej głowie. 'On a dark desert highway' ('Na ciemnej autostradzie przez pustynię') to tylko pięć słów, ale już masz w głowie widok. 'Cold wind in my hair' ('Zimny wiatr we włosach') - czujesz to, widzisz" - opowiadał Don Felder w rozmowie z  Loudersound. 

Sam tekst jest zainspirowany zawiedzionymi nadziejami i "amerykańskim snem", który zamiast zapewniać szczęście, zamienia się w konsumpcję bez ograniczeń. The Eagles coś o tym wiedzieli. Grupa co prawda odniosła ogromny sukces, ale muzycy sami mówili, że ich kariera to historia "od niewinności do doświadczenia" - i to w przyspieszonym tempie. Artyści obserwowali, jak ich koledzy po fachu wcielają w życie hasło "sex, drugs & rock 'n' roll" i trzeba przyznać, że szybko się uczyli. Niszczenie hotelowych pokoi, łóżkowe ekscesy, nielegalnie zdobywane leki i oczywiście nielegalne substancje - to stało się dla zespołu codziennością. Glenn Frey wpadł nawet na pomysł pewnej piosenki o życiu na krawędzi, kiedy pędził autem ze swoim dilerem na partyjkę pokera. Duże pieniądze i szaleństwa często idą w parze, ale rzadko takie połączenia są szczęśliwe, o czym muzycy też się przekonali. The Eagles mieli pełną świadomość tego, w jakim miejscu się znaleźli i jak bardzo sukces zmienił ich życie. 

Nic dziwnego, że "Hotel California" opowiada historię człowieka, który jest już zmęczony długą jazdą, więc zatrzymuje się na nocleg. Wkrótce jednak zdaje sobie sprawę, że trafił do nieznanego świata, pełnego dziwacznych ludzi. Boi się, ale już wie, że może stamtąd nigdy nie uciec. Dla The Eagles odpowiednikiem takiego hotelu okazało się Los Angeles. Z jednej strony pobyt tam pozwolił artystom dostać się na szczyt, z drugiej - ta podróż sporo ich kosztowała i pewnych rzeczy nie dało się już odwrócić. 

Kiedy utwór "Hotel California" był gotowy, pojawiły się pewne wątpliwości. Do Dona dotarło już, że jego pomysł przerodził się w coś wielkiego, ale gitarzysta uważał, że piosenka jest za długa. Nie bez powodu. Słynna niepisana zasada, że "utwór do radia ma trwać maksymalnie trzy i pół minuty" jest starsza, niż się wielu osobom wydaje. Nawet w latach 70. stacje radiowe, delikatnie mówiąc, niezbyt chętnie grały dłuższe single, zwłaszcza w godzinach szczytu. Tymczasem piosenka The Eagles zdecydowanie łamała nie tylko tę zasadę. Zanim Don Henley cokolwiek zaśpiewał w "Hotel California", słuchacze dostawali minutę instrumentalnego wstępu, a na koniec jeszcze długą gitarową solówkę. Nic dziwnego, że wytwórnia płytowa za nic nie chciała wydać utworu na singlu. Henley się jednak uparł i ostatecznie firma uległa. Teoretycznie to nie miało prawa się udać, ta piosenka miała się w ogóle nie przebić, ale - jak wiadomo - od każdej zasady są wyjątki. Felder przyznał, że nigdy tak bardzo nie cieszył się z tego, że nie miał racji.

Szpital psychiatryczny i pozew

Po premierze utworu pojawił się mały zgrzyt. Ian Anderson z Jethro Tull był przekonany, że "Hotel California" bardzo przypomina jego piosenkę "We Used to Know". Co prawda artysta nie oskarżył kolegów po fachu o plagiat, ale podejrzewał, że muzycy mogli nieświadomie zainspirować się jego dziełem. The Eagles i Jethro Tull byli kilka lat wcześniej razem w trasie, więc istniało takie ryzyko. Rzecz w tym, że Don Felder dołączył do zespołu dopiero dwa lata po tamtym tournée, do tego utworu Jethro Tull posłuchał po raz pierwszy dopiero wtedy, gdy pojawiły się wątpliwości Andersona. Ian nie drążył już sprawy, przyznał, że "Hotel California" to świetna piosenka i żartował sobie, że jeśli nawet istnieją jakieś podobieństwa, to uzna je za komplement.

Frey i Henley tłumaczyli, że chcieli, żeby "Hotel California" było jak film, ale w wersji dźwiękowej. Chodziło o to, żeby słuchacz wyobrażał sobie wszystko, o czym opowiada tekst. Niektórzy jednak wyobrażali sobie za dużo. Chociaż grupa The Eagles jasno powiedziała, o czym jest piosenka, singel doczekał się wielu dziwacznych interpretacji. Jeden z duchownych twierdził, że na pewno chodzi o hotel w San Francisco, który Anton LaVey przekształcił w kościół szatana. Nie brakowało też wersji, według których utwór miał opowiadać o heroinie, kanibalizmie, a nawet szpitalu psychiatrycznym. Niektórzy próbowali przy okazji skorzystać na popularności piosenki. Zespół pozwał nawet Hotel California w Meksyku, który "udawał", że przebój opowiada o nim. Właściciele obiektu sprzedawali nawet specjalne koszulki, a nieświadomi niczego goście pozwalali im nieźle zarobić.

W trasę z własnym materacem

Skoro jesteśmy przy zyskach, to piosenka nie tylko błyskawicznie stała się hitem, ale też potwierdziła gwiazdorski status grupy The Eagles. Cała płyta z tym utworem świetnie się sprzedawała i muzycy mogli odetchnąć z ulgą, bo "nie zepsuli tego". Nic dziwnego, że w trasę po krążku "Hotel California" zespół ruszył już w prawdziwie rockandrollowym stylu. Artyści wynajęli prywatny odrzutowiec, a Don Henley kazał nawet ekipie targać do hoteli specjalny materac dla siebie, bo - jak tłumaczył muzyk - od koncertów bolały go plecy.

The Eagles dołączyli w 1998 roku do Rock and Roll Hall of Fame, a "Hotel California" uznano za jeden z najważniejszych utworów w historii rock and rolla. Nieźle jak na piosenkę, która miała "nie być niczym szczególnym" i nie "nadawała się na singel".

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: The Eagles | Don Henley | Glenn Frey
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy