Michael Stipe z R.E.M. bał się, że utwór jest zbyt mroczny. Fani uznali go za miłosny hymn
Rok 1986 wydawał się dla młodego, alternatywnego zespołu ze stanu Georgia całkiem udany. Ich czwarty album "Lifes Rich Pageant" wreszcie pokrył się złotem, a ich trasa koncertowa została dobrze przyjęta przez dziennikarzy muzycznych. Nikt jednak nie podejrzewał, że rok później nazwa R.E.M. będzie wymieniana jednym tchem obok rodzących się muzycznych gigantów, jak U2, Guns N' Roses czy George Michael, których płyty stały się wyznacznikiem sukcesu muzycznego. Wszystko za sprawą jednej piosenki. "The One I Love" przebiła się w listopadzie 1987 roku do pierwszej dziesiątki listy Billboardu, sprawiając, że niezbyt popularny zespół osiągnął gigantyczny sukces.
"Document" okazał się po latach przełomowym albumem w historii grupy, chociaż nic tego nie zapowiadało. Muzycy R.E.M. byli niezbyt zadowoleni ze swojej wytwórni IRS Records, która specjalizowała się w wydawaniu niezależnych i alternatywnych zespołów. Zarzucali firmie brak właściwej promocji, która sprawiała, że pomimo wydania czterech przyzwoicie sprzedających się płyt, wciąż są mało rozpoznawalni.
Chcieli szybko nagrać kolejny materiał i zakończyć wiążący ich kontrakt. Niestety stojący za sukcesem ich albumu "Lifes Rich Pageant" Don Gehman miał w tym czasie inne zobowiązania i nie był w stanie zająć się produkcją nowego materiału. Polecił jednak grupie, aby nawiązała kontakt ze Scottem Littem, którego muzycy znali już z pracy nad piosenką "Romance", która pojawiła się na ścieżce dźwiękowej filmu "Made in Heaven" w reżyserii Alana Rudolpha.
Litt był młodym producentem, który zaczynał swoją pracę jako inżynier dźwięku, ale powoli stawał się coraz bardziej rozpoznawalny w środowisku. Wybór właśnie jego na producenta płyty miał się okazać jednym z elementów, które stały za sukcesem albumu "Document" i kolejnych, które pojawiły się przez następne lata na koncie R.E.M.. Scott był fanem młodej grupy. Miał też pomysł na to, jak sprawić, aby ich piosenki trafiły wreszcie do świadomości szerokiej publiczności. Kluczem do wszystkiego było radio.
Wprawdzie muzyka grupy z Athens pojawiała się w rozgłośniach studenckich i niezależnych, ale nie potrafiła się przebić do tych największych. Producent uznał, że brzmienie grupy jest zbyt mroczne. "Pomyślałem, że ważne jest pokazanie, że muzyka tych chłopaków jest dobra dla radia, że jest tak samo wartościowa, jak piosenki Whitney Houston, słynnych rockowych kapel czy czegoś innego cokolwiek pojawiało się wtedy w eterze" - powiedział po latach w wywiadzie dla "Chicago Tribune". "Chciałem rozjaśnić ich brzmienie, wzmocnić i sprawić, żeby było bardziej selektywne" - dodał.
"The One I Love" to nie jest piosenka o miłości!
R.E.M. nie mieli wielkich planów na podbój list przebojów. Marzyli o większym sukcesie, ale nie chcieli tworzyć piosenek o miłości. Byli skupieni na politycznym i socjalnym przesłaniu ich twórczości. Michael Stipe podkreślał, że grupa jest zespołem zaangażowanym, a nie "jakimiś Beatlesami śpiewającymi o błahostkach i uczuciach". Tym większe zdziwieniem dla fanów grupy był tytuł pierwszego singla wydanego pod koniec sierpnia 1987 roku. Przecież "The One I Love" to najpiękniejsza miłosna piosenka w historii grupy. Ludzie zaczęli wydzwaniać do stacji radiowych i zamawiać ją dla swoich bliskich, ukochanych osób.
Wkrótce kompozycja przestała być popularna tylko w lokalnych, niezależnych rozgłośniach. Wieść o doskonałym radiowym hicie rozchodziła się po całej Ameryce bardzo szybko. Na przełomie września i października można było odnieść wrażenie, że "The One I Love" jest słyszana dosłownie wszędzie. Nagranie stało się jednym z najczęściej dodawanych do radiowych playlist nagrań w 1987 roku. Teledysk w reżyserii Roberta Longo pojawiał się często na rotacji MTV, co tylko podnosiło zainteresowanie nagraniem. To wszystko sprawiło, że w listopadzie 1987 roku pierwszy singel z płyty "Document" stał się pierwszym singlem R.E.M., który pojawił się w TOP 10 listy Billboardu.
Fani grupy prawdopodobnie powinni byli jednak poświęcić trochę więcej uwagi tekstowi piosenki, ponieważ za jej chwytliwym przebojowym blaskiem kryły się bardzo dziwne podteksty. Ogólnie rzecz biorąc, pomimo pojawiających się słów "kocham" "The One I Love" nie jest piosenką o miłości. Michael Stipe nie stał się nagle bardziej beatlesowski w swoim przekazie. Nagranie opowiada o osobie, która bezdusznie rozkochuje i wykorzystuje partnera, zanim chłodno go porzuci. Bohater tekstu to ktoś całkowicie pozbawiony uczuć, kto chłodno kalkuluje i zadaje ból. Wokalista R.E.M. nie lubił tego utworu i początkowo nie chciał, aby piosenka stała się singlem promującym nowe wydawnictwo. Uważał, że jest zbyt mroczna i okrutna w swojej wymowie.
Jednak kiedy grupa zaprezentowała kompozycję podczas swojego koncertu, publiczność zareagowała entuzjastycznie i od razu ludzie zaczęli postrzegać ją jako romantyczne wyznanie. Na sali pojawiły się zapalone zapalniczki, a pary przytulały się do siebie i całowały. Gitarzysta grupy wspominał później, jak bardzo zespół był zaskoczony tym, co dzieje się pod sceną. Może to zasługa radosnego brzmienia stworzonego przez Scotta Litta albo genialnego riffu wymyślonego Petera Bucka czy pełnego energii rytmu wygenerowanego przez Billa Berry'ego. Z głosem ludu nie powinno się dyskutować. Pomimo swoich tłumaczeń w wielu wywiadach o prawdziwym sensie i wymowie nagrania, Michael Stipe w końcu się poddał, mówiąc: "Może to i lepiej, że ludzie myślą, że to piosenka o miłości, niech tak już zostanie".
Sukces R.E.M. w Europie
Chociaż kolejny singel "It's the End of the World as We Know It (And I Feel Fine)" nie powtórzył komercyjnego sukcesu "The One I Love" w Ameryce, to nadal był jednym z popularniejszych przebojów w stacjach radiowych. Jego pozycja w Europie i Wielkiej Brytanii była o wiele lepsza. Dzięki temu, kiedy R.E.M. pojawili się z koncertami na starym kontynencie, muzycy ze zdziwieniem obserwowali tłumy szczelnie wypełniające kluby i sale w kolejnych miastach. Na początku 1988 roku dotarła do nich informacja, że sprzedaż "Document" przekroczyła już milion egzemplarzy i nie zwalnia.
Menedżerowie z wytwórni Warner Bros., z którą grupa planowała podpisać kontrakt, zacierali ręce z zadowolenia. Mieli pozyskać lidera amerykańskiego alternatywnego rynku, a do ich portfolio niespodziewanie wskoczyła wschodząca rockowa gwiazda, na którą cały świat zwrócił właśnie uwagę. Szokujące powodzenie "The One I Love" i całego albumu pozwoliło jednak R.E.M. wynegocjować bardzo korzystne warunki. Zespół zachował całkowitą wolność artystyczną, co już wkrótce przełożyło się na ogromny komercyjny sukces, którego wyznacznikiem było pojawienie się "Losing My Religion", dokładnie cztery lata później.
Na otarcie łez, po zakończonym kontrakcie IRS Records otrzymało spory zastrzyk gotówki, która pozwoliła na stabilne działanie firmy przez następne lata. Kolejnym wygranym był Scott Litt, który związał się z R.E.M. na długi czas i odpowiadał za brzmienie najważniejszych płyt w dyskografii grupy. Fani grupy do dziś przy dźwiękach "The One I Love" wyznają sobie miłość.