Melt Festival 2018: Żelazne miasto, które nie zasypia
Justyna Grochal
"Jeśli nie wiesz, co robić, tańcz" - mówiła ze sceny głównej Florence Welch, która była jedną z gwiazd tegorocznej odsłony Melt Festival w niemieckim Ferropolis. Co jak co, ale do tańca uczestników tego lipcowego wydarzenia namawiać nie trzeba.
Parafrazując słowa Franka Zappy na własne potrzeby, mogę stwierdzić, że pisanie o festiwalu Melt jest jak tańczenie o architekturze. Bo, żeby pojąć, jak wyjątkowe to wydarzenie, trzeba tam po prostu być. Wyjątkowe z wielu powodów, więc żeby łatwiej było je wymienić (i tak zresztą tylko część), spróbuję je pogrupować, rozkładając słowo MELT na części. Jak maszynę.
M jak miejsce
O zachwytach nad lokalizacją niemieckiego Melt Festivalu mogliście już słyszeć. Niesamowite wrażenie robi bowiem plenerowe muzeum przemysłowe Ferropolis (niegdyś będące kopalnią węgla brunatnego), gdzie odbywa się ta trzydniowa impreza (plus czwartek na rozgrzewkę).
Warto jednak uprzedzić, że pierwsza wizyta na Melcie skutkować może zakwasami w okolicach karku - to od rozglądania się oraz ciągłego zadzierania głowy i wpatrywania z rozdziawioną buzią w ogromne, mieniące się kolorami świateł dźwigi, przemysłowe żurawie i koparki. Nazywane "miastem z żelaza" Ferropolis to zresztą świetny przykład ożywienia martwego industrialnego terenu i przemienienia go w obiekt kulturalno-rozrywkowy. A trzeba przyznać, że do dominującej na festiwalu elektroniki przestrzeń ta niezwykle pasuje.
Ale stare wielkie maszyny to tylko jedna strona metalu... tzn. medalu. Po drugiej, dla uderzającego kontrastu, jest otaczające Ferropolis jezioro Gremminer See. Surowa, postindustrialna przestrzeń i uspokajająca przyroda. A pomiędzy nimi człowiek - ten, który z natury się wywodzi i ten, który te maszyny stworzył.
To zielone środowisko i okalające teren festiwalu jezioro zdają egzamin w upalne dni, a takie czekały na uczestników tegorocznego Melta (13-15 lipca). Można nie tylko oglądać koncerty, brodząc stopami po wodzie, ale i przed rozpoczęciem występów poszukać innej części jeziora i regenerować się w sprzyjających, plażowych warunkach. Albo zaszyć się w lesie, gdzie też mieści się jedna ze scen festiwalu.
O atrakcyjności tej lokalizacji niech poświadczy fakt, że co najwytrwalsi festiwalowicze w okolicach brzasku tanecznym wciąż krokiem przechodzą na odpowiednią stronę jeziora, gdzie wśród rozmów i błogiego chillu, oczekują na pożegnane kilka godzin wcześniej słońce. A gdy to już mrugnie do nich swoim czerwono-różowym okiem, na plaży roznosi się dźwięk gromkich braw na powitanie. Natura w line-upie festiwalu? Świetna sprawa!
E jak eklektyzm
Melt Festival, mimo że jest imprezą mocno osadzoną w elektronice, co roku stara się poszerzyć ofertę programową o zaprzyjaźnione gatunki. W tym roku jedną z gwiazd był m.in. zespół Florence and The Machine. Ktoś mógłby powiedzieć, że rudowłosa Brytyjka niespecjalnie pasuje do line-upu Melta, ale nie zmienia to faktu, że na scenie głównej poradziła sobie znakomicie, jak na wprawioną headlinerkę przystało. Głód hiphopowy zaspokajał z kolei Tyler, the Creator, który choć dał przyzwoity koncert, trudno oprzeć się wrażeniu "odbębnienia" setlisty (zwłaszcza jeśli ktoś miał już okazję widzieć go na tej trasie).
W programie znalazło się też miejsce na garść jazzu od niesamowitych młodzieniaszków z BadBadNotGood, którzy ten gatunek mieszają z hip hopem, muzyką filmową, elektroniką i czym tylko zapragną. To zresztą kolejne zaskoczenie - bo który polski festiwal "prime time’owy" slot (i to na scenie głównej!) rezerwuje dla tego gatunku muzyki? No właśnie...
No i oczywiście mnóstwo, mnóstwo elektronicznych pyszności, bo Melt Festival trzyma rękę na pulsie i doskonale wie, co obecnie trenduje. To prawdziwa kraina techno-rozkoszy, gdzie taniec nie ustaje, a muzyka nie zasypia. Usytuowana przed wejściem na teren festiwalu scena Sleepless Floor przygarnie zbłąkaną i spragnioną pląsów duszyczkę o każdej porze dnia i nocy. Działa nieprzerwanie od czwartkowego wieczoru do poniedziałkowego południa, w menu oferując taniec do upadłego. A co znaczące - jest darmowa.
Wśród najmocniejszych punktów w programie Melta wymieniłabym oczywiście set Jona Hopkinsa, który promuje teraz swoją nową płytę "Singularity". Piękne wizualizacje uatrakcyjnione synchronicznym tańcem z wykorzystaniem... świecących pałek (proszę wybaczyć moją ignorancję i - nomen omen - oświecić w temacie nazwy) i niepodrabialne brzmienie zamieniły arenę wokół sceny głównej w wielką imprezę. Nie inaczej było w przypadku koncertu duetu The Blaze, który zachwycił nie tylko interesującą scenografią.
Moses Sumney, o którym robi się coraz głośniej i który wystąpi w sierpniu na OFF Festivalu, dał świetny popis swoich wokalnych umiejętności i muzycznej wrażliwości. Kto zna twórczość Solange, tego nie zdziwi fakt, że młodsza siostra Beyonce zaprosiła go do współpracy, a potem supportowania na trasie.
Estoński raper, Tommy Cash, na scenie okazał się równie dziwny, co w swoich klipach, zespół WhoMadeWho po raz kolejny pokazał, że nuda to coś, czego na jego koncercie nie uraczysz, a panowie z Modeselektor i Apparat udowodnili, że scena MeltSelector dostała się w ich ręce nie bez przyczyny.
L jak ludzie
Mówi się, że nieważne gdzie, ważne z kim. Tym, co tworzy tak niepowtarzalną atmosferę Melt Festival, jest nie tylko jego atrakcyjna lokalizacja i dobry line-up, ale również ludzie. I może zdanie to trąca banałem, ale Melt naprawdę przyciąga ludzi nieszablonowych. Każdy tu bawi się i wygląda po swojemu. Panuje jakaś nieopisywalna, ale wyczuwalna otwartość na innych.
Oprócz tego, że o bezpieczeństwo uczestników dba cały sztab ratowników, to o siebie nawzajem troszczą się uczestnicy. Do tego zresztą zachęcają organizatorzy festiwalu - żeby dbać o siebie i dostrzegać innych w potrzebie. Niech za przykład posłuży historia znajomego, który przykucnął na chwilę i głowę ukrył w dłoniach. Chciał tylko odpocząć na chwilę, ale bardzo szybko poczuł szturchnięcie i usłyszał pytanie jednej z uczestniczek, czy wszystko z nim w porządku. Team spirit.
Wędrując tak szlakami festiwalu, pojawia się refleksja, że cechą nadrzędną tego wydarzenia jest ogromny szacunek dla osobistej wolności. Napotykani na terenie imprezy ludzie przywodzą na myśl nasze polskie, studenckie Juwenalia, z tym że uczestnicy Melta udowadniają, że młodość to nie data w dowodzie...
T jak tolerancja
W czasie gdy w twoim kraju trwa dyskusja, czy orzeł na tęczowej fladze obraża, profanuje symbole narodowe i prowokuje, ty przechadzasz się alejkami Ferropolis i podziwiasz te barwne postaci w każdym wieku, wolne od oceniania i pouczania innych, jak żyć.
To na tym festiwalu znalazło się miejsce dla drag queens zapowiadających koncert Fever Ray, dla prowokacyjnego performensu Fischerspoonera czy dla Sevdalizy, która w swój energetyczny występ wplotła deklaracje dotyczące gender fluid. Słowa wsparcia dla środowiska LGBTQ płynęły zresztą bezpośrednio ze sceny, jak to było np. w przypadku koncertu The xx czy biegającej po fosie z tęczową flagą Florence Welch.
Melt Festival to też festiwal, który połowę swojego programu oddaje w ręce kobiet. A mówiąc o tych, nie sposób nie wymienić kilku, które szczególnie zaznaczyły się w mojej pamięci. Wśród nich m.in. rozbrajająco urocza i charyzmatyczna IMDDB, której zawadiacka konferansjerka była jak kawa w gronie najlepszych przyjaciół; wspomniana już wcześniej, pewna siebie, a zarazem subtelna Florence Welch; tyleż cicha i skromna, co utalentowana Romy z The xx czy feministyczna Fever Ray.
Jestem pewna, że każdy, kto choć raz wybrał się na Melt Festival, rozebrałby tę nazwę na czynniki pierwsze inaczej, po swojemu. Ale myślę też, że w wielu z tych moich spostrzeżeń nie byłabym osamotniona. Z każdego festiwalu przywozimy całe mnóstwo wspomnień i swoich "momentów", które choć najżywsze są jeszcze kilka dni po - w trakcie tej tak zwanej post-festiwalowej deprechy - wracają nam na myśl niejednokrotnie i przy różnych okazjach. Różnimy się. Ale czy to nie jest właśnie piękne?