Mad Cool Festival 2023: Biblijne. Majestatyczne. Ikoniczne [RELACJA]
Mateusz Kamiński
Legenda, duchowy prorok i pokorna ikona. Liam Gallagher. Biblijny, majestatyczny, niebiański. Red Hot Chili Peppers - niezgorsi. Taki też był ostatni dzień madryckiego festiwalu.
Słowa z początku tekstu to pierwsza rzecz, którą widzi się na telebimie dosłownie na sekundy przed wkroczeniem Gallaghera na scenę. Najpokorniejszy z pokornych, miłośnik zen, a jednocześnie znany ze swojej nieobliczalności i wulgarności. Człowiek-sprzeczność.
Sobota była najbardziej rockowa. Na jednej z grup powiązanych z festiwalem wielu uczestników chwaliło się swoim planem na ten dzień - najpierw koncert Liama Gallaghera na głównej scenie, później spacerek na Region of Madrid gdzie grało Primal Scream, potem szybka przebieżka na Red Hot Chili Peppers (także na głównej), a ich wisienką na torcie był koncert The Prodigy na Madrid is Life.
Wróćmy do Liama Gallaghera. Kiedy manchesterska grupa święciła triumfy i wydała kolejno albumy "Definitely Maybe" (1994) i rok później "What’s The Story? (Morning Glory)", mnie nie było jeszcze w planach. Mam wrażenie, że podobnie było z ogromną częścią tej młodszej publiki, która prawdopodobnie jak ja zna piosenki Oasis dzięki starszemu rodzeństwu. Puszczane w tak młodych latach, że ciężko stwierdzić, kiedy pierwszy raz miało się z nimi styczność. Coś, jakby ktoś bez zgody na zawsze wgrał do głowy oprogramowanie. Z takim softwarem nie mam problemu.
Mad Cool Festival 2023: trzeci dzień. Red Hot Chili Peppers i Liam Gallagher
Trzeciego dnia Mad Cool Festival 2023 zagrali m.in. Liam Gallagher i Red Hot Chili Peppers. Zobacz, jak bawili się uczestnicy madryckiego festiwalu!
Liam Gallagher na Mad Cool Festival 2023. To było majestatyczne
"Totalnie podjarany Madrytem" - napisał na Twitterze na parę dni przed koncertem. Nie ukrywam, czułem się podobnie wiedząc, że Gallagher, który solowo nigdy nie wystąpił jeszcze w Polsce, w końcu dla mnie zaśpiewa. Odnośnie do platformy, za pośrednictwem której muzyk się komunikuje - to tam udało mu się stworzyć wielką społeczność, z którą wchodzi w interakcję odpisując nierzadko na pytania. Te mądrzejsze, te całkiem głupie albo kolejne na temat powrotu Oasis.
36-stopniowy upał, ale Liam Gallagher wkracza w swojej ciemnej parce. Po chwili zakłada też kaptur. Pierwsze dźwięki "Morning Glory" i zaczyna się ekstaza. Niemal trzydziestoletnie klasyki wcale się nie starzeją, a zaśpiewane przez dziesiątki tysięcy gardeł tylko potwierdzają swoją legendarność. Dowodem na to były także "Stand By Me", "Roll It Over" czy "Slide Away". Trochę nieobecny ciałem, a zarazem mocno zaangażowany emocjonalnie w koncert Gallagher mieszał ze sobą utwory z solowych płyt wraz ze znakomitymi kompozycjami Oasis.
Poza muzyką Gallagher uwielbia piłkę, szczególnie kibicuje Manchester City. W domu Realu Madryt jego pytanie skierowane do publiki: "Czy są tu fani Manchesteru City?" doczekał się tylko głośnego buczenia. - Nie ma za co - odpowiedział w swoim stylu.
Choć z racji mojego uwielbienia nie tylko do twórczości, ale jego osoby, bawiłem się przednio przez cały półtoragodzinny koncert. Gro osób czekało oczywiście jedynie na piosenki jego dawnego zespołu. Jest to zrozumiałe, jednak stwierdzam, że poza tym jego solowa twórczość nie ma takiej siły nośnej co dawne piosenki Oasis. Było to widać i czuć po reakcjach publiki szczególnie przy utworach z najnowszego krążka - brzmiące jak "Tomorrow Never Knows" "Better Days" czy 'More Power" zostały przyjęte dość chłodno w porównaniu do kompozycji Oasis, które podnosiły poprzeczkę na maksymalny poziom.
(Niemal) trzydziestoletnie klasyki Oasis nadal mają moc. Tak jak Papryczki
Liam Gallagher na pewno zdaje sobie z tego sprawę i na 14 zagranych piosenek aż 8 to utwory grupy z Manchesteru. Fani cieszą się też z tego, że gra nawet znienawidzone przez siebie "Wonderwall", które oczywiście skradło nie tylko show - skradło cały ten trzydniowy festiwal. Dawno nie słyszałem tak głośno śpiewanego hymnu stadionowego, na pewno nie przydarzyło się to wcześniej na żadnym innym koncercie podczas Mad Cool 2023. Podobnie było z zagranym na koniec "Champagne Supernova", które tylko niepotrzebnie rozbudziło apetyt. To było wspaniałe. Majestatyczne. Biblijne. Niebiańskie. Jak po takim koncercie iść na jakikolwiek inny? Naprawdę, zadałem sobie takie pytanie, zadaję je nadal i nie znam odpowiedzi.
Zobacz fragment koncertu!
Zwłaszcza, że tego wieczoru czekał mnie jeszcze występ Red Hot Chili Peppers. Koncert, na który także czekałem bardzo mocno, a po świetnym Gallagherze jeszcze mocniej. Ale nie było tak, jak sobie wyobrażałem. Nie chodziło tu o formę muzyków (najwięcej wątpliwości miałem wobec wokalisty, który nieraz zawiódł niedyspozycją wokalną), ale o pewien problem z nagłośnieniem. Anthony Kiedis był momentami niemal niesłyszalny, przytłumiony głośnymi instrumentami pozostałych Papryczek. Całe szczęście, że ci są wybitnymi instrumentalistami, a funkowy groove rozlewał się po całym festiwalu nawet i bez wokalu Kiedisa.
Było rzadsze "Hard To Concentrate", klasyczne "Snow"; także nowsze "Eddie" i "Black Summer". Nie obyłoby się bez "Californication", tym razem poprzedzonego dłuższym instrumentalnym jammem. Wydaje się, że na koniec problemy akustyczne zostały opanowane, a "I Could Have Lied" i "Give It Away"... po prostu wyśmienite. Jeśli Red Hoci mieli na scenie pokrętło do podgłaszania publiki, to nieco za mocno przekręcili. Musiało się uszkodzić, tłumu nie dało się wygłuszyć - arcygłośni jeszcze długo po zejściu Papryczek ze sceny skandowali ostatnie słowa piosenki. "Oddaj to, oddaj to, teraz". Dajcie ich tu, jeszcze raz. Tak to mogą mi grać do końca świata.
Do zobaczenia Mad Cool.
Mateusz Kamiński, Madryt