Reklama

Koncert Lykke Li w Warszawie (relacja)

Lykke Li ma wielki potencjał na bycie supergwiazdą muzyki pop. Mogłaby zrzucić z piedestału wszystkie aktualnie panujące królowe. Ale tego nie robi. Może nie chce? Może po prostu nie wykorzystuje jeszcze w stu procentach swojego potencjału? Tak jak miało to miejsce podczas koncertu na warszawskim Torwarze.

Lykke Li ma wielki potencjał na bycie supergwiazdą muzyki pop. Mogłaby zrzucić z piedestału wszystkie aktualnie panujące królowe. Ale tego nie robi. Może nie chce? Może po prostu nie wykorzystuje jeszcze w stu procentach swojego potencjału? Tak jak miało to miejsce podczas koncertu na warszawskim Torwarze.
Koncert na warszawskim Torwarze był jedynym występem Lykke Li w Polsce podczas trasy promującej najnowszy album, "So Sad So Sexy” /Ming Yeung /Getty Images

Wierzę, że niektórzy fani Lykke Li są zadowoleni - usłyszeli piosenki w zasadzie z każdego etapu kariery wokalistki, kamienie milowe w jej artystycznym rozwoju, a także sporo nowości z ostatniej płyty długogrającej. Inni zaś będą po tym koncercie odczuwać wielki niedosyt. Bo nie dość, że krótki (ok. 1 h 15 min), to jeszcze mocno przeciętny.

Koncert na warszawskim Torwarze to jedyny występ Lykke Li w Polsce podczas trasy promującej wspomniany najnowszy album, "So Sad So Sexy", wydany w czerwcu tego roku. Szwedzka artystka uwijała się na scenie, jak mogła, podobnie zresztą towarzyszący jej zespół, w stronę publiczności padło kilka miłych słów. Ale nic nie pomogło na dość apatyczne przyjęcie występu przez zgromadzoną w hali publikę.

Reklama

Mieszane uczucia względem albumu "So Sad So Sexy" po koncercie zostają rozwiane. Zostaje tylko zachwyt, bowiem numery z płyty na żywo brzmią świetnie. "Jaguars in the Air", tytułowy singel "So Sad So Sexy" czy spokojniejszy "Bad Woman" nabierają całkiem innego charakteru i mocy, której brakuje na wersjach albumowych.

O ile niektóre fragmenty nowej płyty na żywo porywają tak, jak dobrze znane single z poprzednich albumów (z "No Rest for the Wicked" i "I Follow Rivers" na czele), tak sama Lykke na żywo nie porywa wcale. Ubrana w lateksowy luźny strój artystka zgubiła gdzieś swoją naturalną charyzmę. I żadna z prób nadrabiania tego ruchem scenicznym, żadne podziękowania czy ledwie zauważalne uśmiechy - nic nie było w stanie tego nadrobić. Nawet wykonanie "I Follow Rivers", z wtrąceniem fragmentu słynnego remiksu The Magician. 

Może to przez warszawski smog. A może przez zmęczenie - koncert w Warszawie to przedostatni występ dość długiej i na pewno wyczerpującej trasy. Tak czy inaczej - nie takiego koncertu spodziewaliśmy się po Lykke Li. Miało być energetycznie i onirycznie zarazem, epicko, a z drugiej strony intymnie. Było bardzo równo i, niestety, przeciętnie.


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Lykke Li
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy