Jubileuszowy koncert 50 Centa. Wydarzenie, które zapadnie w pamięć

50 Cent świętuje 20-lecie legendarnego albumu "Get Rich or Die Tryin", który do dziś cieszy się ogromną popularnością i wielu uznaje go za jeden z najważniejszych krążków w historii hip-hopu. 29 października, w ramach trasy "The Final Lap Tour", wystąpił w łódzkiej Atlas Arenie i zrobił show, który fani z naszego kraju zapamiętają na długo.

50 Cent zagwarantował publice niesamowity wieczór
50 Cent zagwarantował publice niesamowity wieczórEwelina Eris WójcikINTERIA.PL

Raper nadal ma w sobie tę charyzmę, którą zaskakiwał scenę przed laty. Świetna aranżacja, spektakularne efekty specjalne, kilka ekranów obrazujących perypetie Nowego Jorku, a także towarzyszące 48-latkowi tancerki. Choć w naszym kraju gościliśmy już wiele światowych sław, 50 Cent nie ma powodów do kompleksów. Niedzielny wieczór sprawił, że Łódź przez moment była stolicą hip-hopu.

Warto zaznaczyć, że organizacja wydarzenia była na naprawdę wysokim poziomie. Mimo tłumów, nie było problemów z niekończącymi się kolejkami, uruchomienie depozytu w sąsiadującym z Atlas Areną stadionem ŁKS-u, pomocni pracownicy i bezproblemowe dojście do miejsc na trybunach. Punktualne rozpoczęcie koncertu i wejścia 50 Centa. Takie rzeczy również składają się na atmosferę podczas koncertu, która była wyjątkowa. Live Nation przy współpracy z marką Sire Spirit stanęli na wysokości zadania i przygotowali wszystko tak dobrze, by goście nie mieli żadnych kłopotów z wszystkimi etapami przygotowań przed wydarzeniem.

Występ gwiazdy wieczoru poprzedzili Jeremih i Busta Rhymes Pierwszy z nich jest stosunkowo najmłodszy stażem, lecz pokazał, że niewiele odstaje od swoich kolegów. Prawdziwy efekt "wow" wywołał dopiero Busta Rhymes. Raper spokojnie mógłby zagrać osobny koncert, na którym zebrałyby się tłumy. Taka "rozgrzewka" przy hitach pokroju "I Know What You Want" czy niesamowitym "Break Ya Neck" sprawiła, że cała Atlas Arena zapłonęła jeszcze przed 50 Centem.

Artysta pokazał, jak powinno się przyspieszać na rapowych numerach, a takie popisy nie umknęły uwadze stale wiwatującej publiczności. Do tego oficjalnie rozpoczął świętowanie 20-lecia albumu, otwierając mocno wstrząśnięte butelki szampana, krzycząc przy tym, że tak Polacy mają się bawić. Przyznał również, że pierwszy raz jest w naszym kraju i nie może wyjść z podziwu, bo bardzo mu się tutaj podoba. Po jego występie odbyła się krótka, 20-minutowa przerwa.

50 Cent w Atlas Arenie. Relacja

Dokładnie o 21 na scenie pojawił się 50 Cent. Najpierw pojawiał się on na kolejnych telebimach, co imitowało teleportację. Później wyszedł z otwierającej się szklanej skrzyni. Oczywiście nie mógł rozpocząć inaczej, niż numerem "What's Up Gangsta". Po trzech numerach okazało się jednak, że to nie to było najważniejszym wejściem rapera. Nagle nad sceną pojawiły się ogromne telebimy, które pokazywały transformację w czerwoną, ognistą wersję. Po tym przyszła pora na prawdziwą lawinę hitów.

Nie było czasu na to, by usiąść i odpocząć przy mniej znanym kawałku. Fani bawili się cały czas, a na scenie królowały numery "Candy Shop", "P.I.M.P.", czy "In Da Club". 50 Centowi towarzyszyły tancerki, które w przerwach pomiędzy singlami miały czas na pokazanie swoich umiejętności. Namawiał je do tego sam Busta Rhymes, wywołując dziewczyny kolejno po imieniu.

50 Cent kilkukrotnie przebierał się podczas koncertu, by idealnie zgrać się z aktualną tematyką wyświetlaną na telebimach. W pewnym momencie spektakularnie, równo z bitem do kawałka "Many Men (Wish Death)", z rapera "spadały" koszulki, by po intrze wejść już w charakterystycznej dla niego koszulce na ramiączkach. Z tego miejsca należy również pochwalić osoby pomagające przy wydarzeniu, które bezbłędnie wykonywały swoje polecenia. Unoszenie 50 Centa nad ziemią, wykonywanie właśnie sztuczki z koszulkami i dbałość o detale w taki sposób, by wszystko było warte tego show. Oglądało się to z zapartym tchem.

Efekty specjalne przeszły najśmielsze oczekiwania. Atlas Arena dosłownie płonęła! Do tego pirotechnika, która zgrywała się z refrenami i dodatki, jak tysiące wstążek spadających na publiczność przy numerze "In Da Club" sprawiły, że goście podczas koncertu kilkukrotnie mogli się przenieść do zupełnie innych miejsc. Stwierdzenie, że 50 Cent jest najlepszym raperem wszech czasów budzi wiele kontrowersji, lecz nie można mu odmówić niesamowitego widowiska, które serwuje nam podczas swoich koncertów. Mimo tego, że Atlas Arena nie została wyprzedana, na miejscu nie było powodów do niezadowolenia. Miejmy nadzieję, że Curtis James Jackson III jeszcze pojawi się w Polsce, by nadarzyła się ponowna okazja do przeżycia takiego show. Ten koncert na długo pozostanie w pamięci.

Koncert tradycyjnie miał zakończyć numer "Many Men (Wish Death)", lecz nie mogło obyć się bez bisów, które poprzedził numer "In Da Club", by publiczność nie przeżywała ani chwili nudy.

Patrząc na fanów bawiących się na płycie, widziałem ojców z dziećmi, nastolatków, nawet emerytów. Pięknie się na to patrzyło, szczególnie że jestem zwolennikiem stwierdzenia "hip-hop łączy, a nie dzieli". Wszyscy bawili się świetnie, nie widziałem żadnych spięć czy niekulturalnego zachowania. Mimo, że rapera kojarzy się głównie z gangsterskiego sznytu, jego muzyka wychowała wielu - w tym i mnie. Następny jubileusz? 25-lecie! Oby podczas organizowania kolejnej trasy, "Fifty" ponownie pojawił się w Polsce.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas