Decapitated: Jakaś niespodzianka
W piątek, 7 lipca, światło dzienne ujrzała nowa płyta Decapitated. Z okazji premiery siódmego albumu grupy rodem z Krosna, postanowiliśmy sięgnąć do źródła i oddać głos Wacławowi Kiełtyce alias Vogg, gitarzyście i liderowi Decapitated. Jego analizy utworów z "Anticult" wysłuchał Bartosz Donarski.
"Impulse"
Wacław "Vogg" Kiełtyka (Decpatitated): - Jeżeli ktoś narzekał, że Decapitated nie gra technicznie, to początek płyty sprosta ich oczekiwaniom. W każdym utworze staram się przekazać jakieś emocje, a z "Impulse" emanuje jakaś taka euforia. Nawet tytuł pasuje, do utworu, do tego pierwszego riffu, w ogóle do całego numeru, bo jest to dość energetyczne granie, w którym dużo się dzieje, jest dużo zmian. Jest dość mocno wybuchowy.
Ten numer mógłby pasować na płytę "Organic Hallucisosis" (2006 r.). Uznaliśmy, że będzie pasował na rozpoczęcie płyty. Jest wybuch, jest jakieś zamieszanie, ekspresja, która pasuje na początek. Taka pobudka dla słuchacza. Nad tym wszystkim snuje się też jednak taka atonalna opowieść, dopełniająca i sprawiająca, że riff nabiera sensu. Dużo jest tu zresztą, jak my to nazywamy, takich pejzaży, myślę tu o całej płycie, które tworzą przestrzeń, taki kontrapunkt do głównego riffu rytmicznego. Czasami buduje to z prostego riffu zupełnie inną atmosferę.
Takie polifoniczne podejście do tematu. Zajebiste, bo dokładasz do riffu jeden dźwięk i wszystko się zmienia. Trochę tak, jak z robieniem kanapki. Czasami dodasz sobie sałatę i pomidora i jest już zupełnie inna bajka. Cała płyta jest zaskakująca, praktycznie każdy riff niesie coś innego. Od pierwszego do ostatniego numeru jest jakaś niewiadoma, niespodzianka, element zaskakujący słuchacza.
"Deathvaluation"
- "Deathvaluation" jest rzeczywiście trochę thrashowy. W głównym riffie słychać taką bluesową skalę. Powiedziałbym nawet, że jest trochę ryzykowny dla deathmetalowców. Ma też trochę takiego panterowego riffu w refrenie. W ogóle, że używam słowa "refren" mówiąc o Decapitated, to też jest coś osobliwego. Nie wiem, co tu się dzieje, ale fajnie, że tak jest.
Ten riff mógłby nawet korespondować z riffami "Infernal Connection" Acid Drinkers. Idzie sobie taką fajną skalą, takim tłustym, hardrockowym, thrashowym riffem i też pojawiają się te pejzaże nasze ulubione, tak na początku, jak i w środku utworu, poszerzone, podwójnie powtórzone. Są tu też wyraźne echa skali pentatonicznej, czegoś, co wzięło się w końcu od Black Sabbath. A mówiąc już o samym sprzęcie, gitara elektryczna dobrze sprawdza się na wzmacniaczu lampowym, kiedy grasz pewne dźwięki i poprzez moje doświadczenia związane z graniem na wzmacniaczu i gitarze elektrycznej, dochodzisz po latach do pewnych konkluzji, które skłaniają cię do użycia pewnych dźwięków i pozbycia się jakiegoś innego grania. Ale to temat na inną rozkminę.
Wracając do utworu, nagle wchodzi szybkie solo i ostatni riff, mocno techniczny, tworząc pewnego rodzaju opowiadanie. Na tej płycie jest sporo takich opowieści, pomieszanych z thrashowym, rockowym, deathmetalowym, prostym łupaniem. Dorzuciliśmy jednak sporo przestrzeni, dzięki czemu pojawia się pewien kontrast i zróżnicowanie i wszystko się uzupełnia. Fajnie to wszystko żre.
"Kill The Cult"
- Na pewno też sprawdzi się na koncertach. Dużo ludzi zwraca uwagę na ten numer. Moim zdaniem jest to numer pretendujący do miana hitu. W swojej formie jest to wręcz książkowy przykład takiej piosenki radiowej. Zabieg ten był celowy. Chciałem zrobić jeden numer, który będzie miał taką konstrukcję, jak kawałki Rammstein czy Foo Fighters, coś takiego. Taki hardrockowy sznyt na deathmetalowym tłuszczu, podany na podwójnej stopie z ciężkim, siedmiostrunowym riffem, krzykliwym i to było celowym zamierzeniem. Wyszło dobrze, wręcz książkowo.
Pomimo tego jest to utwór, który ciągnie do przodu, ma taką doskonałość w swojej formie. Fajnie się go słucha, ma fajny riff, fajny refren, Rasta fajnie zaśpiewał, ma zajebiste solo i ten środkowy riff - taki łącznik pomiędzy tą solówką i tym, co się później dzieje. Celowa jest też powtarzalność refrenu, który pojawia się pięć czy sześć razy. Plus ten ostatni riff, taki trochę panterowy, groove'owy mocno na zakończenie. Nóżka chodzi. Myślę, że będziemy się przymierzać do klipu do tego utworu, bo ma potencjał, żeby zwrócić uwagę innych odbiorców na nasz zespół.
"One-Eyed Nation"
- W kontekście całej płyty jest to utwór wyjątkowy. Ulubiony utwór mojej żony i naszego basisty Huberta (Więcka), który strasznie walczył, żeby ten numer był pierwszy na płycie i jako pierwszy singel. Faktycznie, jest to trochę taka muzyczna opowieść, lekko zwariowana. Jest w niej też trochę klimatu, tego pejzażu. Później utwór zmienia się w taki trochę blackmetalowy. Siłą tego numeru jest też chyba refren, te wypuszczone akordy w takim trochę blackmetalowym riffie, a następnie jest taki cios typu oldskulowy death metal, takie miażdżenie typu Suffocation. A dalej powrót do tematu z solówką, pejzażami, taki szeroki motyw.
W sumie bardzo kosmiczny kawałek. No i to solo po krótkiej przerwie fortepianu, taki gęsty, snujący się riff, wraz z którym odpływamy gdzieś w rejony Beksińskiego czy jakieś innego, niezbadane czasoprzestrzenie, żeby na koniec powrócić z blastem, w finale z taką kodą kończącą. Fajny kawałek, na pewno będziemy go grać na żywo.
"Anger Line"
- Bardzo gniewny kawałek. Ostatnio żałowaliśmy trochę, że za bardzo pogrzebaliśmy w tym utworze. Zmieniliśmy tonację, podwyższyliśmy strój i troszeczkę obniżyliśmy tempo, bo początkowo numer był szybszy. Przez to nie jestem z niego do końca zadowolony, bo w przedprodukcji był zajebisty, znacznie szybszy, a przez nasze zabiegi coś jednak stracił. Bywa, że niektóre utwory zyskują w studiu, a inne coś tracą, jakiegoś ducha. Tutaj może przez to tempo, które zwolniliśmy, chyba niepotrzebnie.
Ale owszem, jest to wściekły kawałek, w sumie dość tradycyjnie deathmetalowy, który w zwrotce przypomina trochę Morbid Angel, typu "Domination", ten wypuszczony riff grany na specyficznych deathmetalowych akordach. Jest też trochę przejść na bębnach, dużo wściekłego wokalu. W sumie jest to też wyróżniający się kawałek w kontekście całej płyty. Jeszcze bardziej wściekły, zahaczający nawet o stare czasy "The Negation" (2004 r.) i otwierający tamten album utwór "The Fury" - to też był taki blastowy numer. Na pewno jest to ciekawy kawałek. Zwłaszcza podoba mi się zwrotka, te akordy, które robią w nim fajny klimat.
"Earth Scar"
- Jeden z faworytów. Uwielbiam ten pierwszy, prosty riff. Część ludzi czepia się, że to już nie jest techniczne. Nie wiem, kto to pisze, ale chyba jacyś młodzieńcy, którzy mają po 15 lat i rozrywa ich młodzieńcza energia. Jak miałem 15 lat, to też starałem się być najlepszym gitarzystą na świecie i pokazać wszystkim, że potrafię szybko ruszać palcami po gryfie i zagrać milion dźwięków na sekundę. Teraz też to potrafię, może nawet lepiej niż wtedy, ale szukam czegoś innego przy konstruowaniu riffów. Szukam brzmienia, szukam pełni brzmienia. Ważne jest dla mnie to, żeby riff miał czas, by brzmieć.
Uwielbiam brzmienie gitary, uwielbiam się nim delektować, a prosty riff daje ci to, że to brzmienie może być pięknie podane i przedstawione, a później wyprodukowane. I z tym mamy do czynienia w "Earth Scar" - ten główny, pierwszy riff. Po nim dość melodyjny refren, też prosty, ale fajny i z klimatem. Jest to zresztą utwór złożony z pomysłów na dwa kawałki, ale skleiliśmy je w jeden utwór i dlatego jest on niejako dwuczęściowy, co widać także w teledysku: najpierw to wyrobisko, a potem noc. A na koniec tremolo perkusyjne. Motyw stopy z werblem, trochę zaskakujący w kontekście całej piosenki.
"Never"
- Ten utwór, podobnie jak cała płyta, pokazuje, że miało być to granie ciężkie i bezkompromisowe. Ekstremalnie metalowe. Nie chcieliśmy przesadzić z długością płyty i zrobić metalowy, intensywny album. Utwór "Never" jest właśnie intensywny, prosty, taki wręcz słowiański w sensie zwrotki, tej prostej melodii. Najbardziej polski, że tak powiem. Jeżeli mamy coś takiego, jak polski metal, to ta zwrotka z tymi melodyjkami w tercjach jest taka polska, vaderowo-behemothowa, wręcz oczywista. Ale fajnie to brzmi i idzie do przodu.
Później mamy takie zwolnienie, bardziej amerykańskie, ale faktycznie ciężkie środkowe zwolnienie. Riff wyszedł zupełnie spontanicznie, naturalnie, z tych szybkich przebiegów i fajnie to się skleiło, bardzo naturalnie. Uwielbiam grać ten fragment na koncertach, kiedy masz beat na jedną stopę, wolny ze świetnym groove'em, fajnie osadzoną gitarą, riffem i bębnami. Świetnie się to sprawdza na żywo. Całość kończy się długimi, wypuszczonymi wokalami, co w sumie stało się u nas tradycją.
Rasta, nie wiem jak on to robi, ale potrafi przetrzymać dźwięk bardzo długo. Czasami zastanawiamy się, czy on w ogóle skończy, czy może potrwa to jeszcze pół godziny. Ma chłopak do tego talent i często pasuje to na zakończenie utworu. Kilka numerów kończyliśmy już w ten sposób i zrobił się z tego taki znak rozpoznawczy. W ogóle uważam, że o ile growling pasuje do zespołów typu Dying Fetus, Cannibal Corpse czy Deicide, do takiego oldskulowego death metalu, to u nas by to zupełnie nie pasowało, wyszłoby wręcz karykaturalnie. Weźmy choćby te dzisiejsze deathcore'owe bandy, które starają się jakoś tam technicznie grać, idzie jakaś taka smutna melodyjka, coś technicznego i nagle wchodzi totalnie niski growling, dla mnie jest to w ogóle nie do przejścia, to jest tak śmieszne, że nie mogę tego po prostu brać na poważnie.
Gdybyśmy tutaj dodali taki growl, muza by straciła. Od "Blood Mantra" (2014 r.) Rasta wspiął się na wyżyny, nastąpił u niego totalny progres. Moim zdaniem na "Anitcult" Rasta wykonał zajebistą robotę. Są momenty tak mocne, że chyba sam Phil Anselmo nie powstydziłby się takich wokali, jak w środkowej części "Never" czy w "Impulse" na tych zwolnieniach, groove'ach - zajebisty wokal, nie mam pytań.
"Amen"
- Zwieńczenie płyty oparte na jednym riffie i wolnym tempie. Coś na zasadzie napisów końcowych do filmu. Taka muzyka pod napisy końcowe filmu. Prosty riff, oparty na kilku dźwiękach, wolny, ale też taki, który niesie w sobie jakąś historię, jakąś myśl muzyczną, zadumę nad tym wszystkim, co się wydarzyło we wcześniejszych utworach. Taki zimny okład na twarz, wejście do klimatyzowanego pomieszczenia po upalnym dniu.
- Podsumowując, jestem dumny z tego albumu, bo przebić "Blood Mantrę" było dużym wyzwaniem, żeby w ogóle wnieść coś świeżego z nowym albumem. Wykonaliśmy dużo pracy, poświęciliśmy mnóstwo czasu. Prawie cały rok poświęciliśmy na robienie numerów, potem kilka miesięcy w studiu i miks. Było to naprawdę duże wyzwanie i dużo ciężkiej pracy. Jestem naprawdę bardzo zadowolony, bo naprawdę się udało. Udało nam się przezwyciężyć pewne rzeczy i osiągnąć inne. Sama produkcja i brzmienie jest takie bardzo smakowite, gitara, bęben.
Jestem też zadowolony z tego, że ta płyta nie brzmi sztucznie, tylko jest to takie surowe, prawdziwe brzmienie zespołu, a nie podrasowane na siłę jakimiś próbkami bębnów, jakąś straszną edycją i taką sztucznością, która się ciągle pojawia w dzisiejszym metalu, w tych nowych produkcjach, których nie wymienię z nazwy, żeby nikogo nie obrazić, bo każdy robi jak chce, wiadomo. Ale ja nie jestem zwolennikiem takich plastikowych produkcji. Przy tak intensywnej muzyce, jak nasza, dość skomplikowanej miejscami, udało nam się zachować prawdziwość. To brzmienie, które słyszycie, to nasze brzmienie, nasze instrumenty, których używamy na żywo i to jest to, jak gramy w tym momencie. Prawdziwy, stuprocentowy Decap.